Podróż samochodem trwała pięć długich godzin. Dla Luny, która nigdy wcześniej nie jechała tak długo, każda minuta zdawała się wiecznością. Wystarczyło spojrzeć na jej pyszczek, żeby dostrzec rosnące zdenerwowanie. Każda mijająca chwila przybliżała ją do granicy wytrzymałości – a mnie razem z nią.
Lunę musiałam trzymać na kolanach przez całą drogę. Z początku próbowała się jakoś ułożyć, ale z czasem stawała się coraz bardziej niespokojna, a ja czułam, jak jej pazurki wbijały się w moje nogi, zostawiając kolejne ślady. Co godzinę robiliśmy przystanek – mała chwila oddechu dla niej i dla mnie, choć to ledwo pomagało.
Po drodze nie byłam w stanie zliczyć siniaków, które mi się pojawiały, ani tego, ile sierści osiadło na moich rzeczach. Właściwie to przestałam zwracać na to uwagę, skupiona wyłącznie na tym, by uspokoić Lunę i dotrwać do końca tej podróży.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Zmęczona, pełna sierści i siniaków, wysiadłam z samochodu, a Luna ostrożnie postawiła pierwsze kroki na stabilnym gruncie. I wtedy, ku mojej radości, zobaczyłam, jak na jej pyszczku pojawił się pierwszy od dawna, ulotny „uśmiech”. Wyglądała, jakby sama nie mogła uwierzyć, że ta długa podróż wreszcie dobiegła końca.
Obie odetchnęłyśmy głęboko – z ulgą i wdzięcznością, że to już za nami. Jeszcze chwilę kręciłyśmy się obok samochodu, rozprostowując nogi, a potem ruszyliśmy w trójkę poszukać czegoś do jedzenia. Ten moment sprawił, że wiedziałam: wszystko było warte tej ulgi, którą w końcu czułyśmy razem i ten jej "uśmiech" pod stołem mówi dosłownie wszystko...
Po obiedzie wybraliśmy się nad morze. Słońce leniwie zbliżało się ku horyzontowi, a plaża rozciągała się przed nami spokojna i prawie pusta. To była pierwsza chwila spokoju po tej długiej podróży, a jednocześnie moment pełen nowości – zwłaszcza dla Luny.
Kiedy dotarliśmy bliżej wody, Luna przystanęła, wyraźnie zaskoczona. Pierwsza fala podpełzła pod jej łapki, a ona cofnęła się, niepewnie patrząc na to dziwne, ruchome zjawisko. Zaczęła obchodzić wodę z ostrożnością, badając teren łapą, jakby chciała zrozumieć, co to właściwie jest.
My z zapartym tchem obserwowaliśmy jej reakcję – nie mieliśmy pojęcia, jak zareaguje. Fale były dla niej czymś zupełnie nowym, zupełnie innym od tego, co znała. Jednak po chwili w jej oczach błysnęła ciekawość, a na pysku pojawił się wyraz odwagi. Jakby chciała powiedzieć: „Dobrze, spróbuję jeszcze raz”.
Luna, po początkowej niepewności, zaczęła stawiać coraz pewniejsze kroki przy brzegu. Z każdą chwilą nabierała odwagi, a jej śmiałość rosła w miarę, jak fale łagodnie dotykały jej łap. Najpierw lekko przystanęła, ale widząc, że woda nie jest taka straszna, zaczęła śmielej podchodzić bliżej, dając się obmywać nadbiegającym falom.
Było w niej coś z odkrywcy – uczyła się tego nowego świata z każdą chwilą, przekonując się, że ten ruchomy, tajemniczy żywioł może być całkiem przyjazny. Wkrótce zaczęła nawet gonić cofającą się wodę, jakby próbując ją złapać, a na jej pysku widniał ten rozbrajający wyraz ciekawości i zadowolenia. Cieszyliśmy się razem z nią, obserwując, jak szybko oswaja się z morzem, jakby zawsze było jej częścią.
Po długim spacerze i zwiedzaniu urokliwego Jarosławca postanowiliśmy zatrzymać się na zimne piwo w małym barze przy plaży. Luna ledwo zdążyła znaleźć wygodne miejsce na ławce, gdy zmęczenie w końcu ją pokonało. Padła obok nas, rozciągnięta jak długa, z głową wspartą na łapkach. Wyglądała, jakby w jednej chwili przeniosła się do świata snów, odpływając daleko od zgiełku dnia.
Pozwoliliśmy jej odpocząć, ciesząc się widokiem, jak spokojnie zasypia. W końcu po tym pełnym emocji dniu, nawet największy odkrywca zasługuje na chwilę wytchnienia. Po krótkiej drzemce ruszyliśmy w stronę hotelu, a Luna, choć nadal nieco ospała, ożywiła się na widok znajomego pokoju. Ledwo weszliśmy, a ona już wskoczyła na łóżko, jakby chciała nadrobić każdą minutę snu przed kolejnym dniem przygód.
W końcu to 9-letnia dama – doświadczona, ale i zmęczona po dniu pełnym nowych odkryć i wrażeń.