(00:29)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Byliśmy dzisiaj z Synem tzn. w sobotę w kinie na nowym Thorze. Jak już wspominałem w komentarzu na łamach bloga @LetMeRead, od roku? Może nawet dłużej, nieważne, w każdym razie od dłuższego czasu zabieram wszystkich nastolatków naszej szeroko pojętej rodziny i chodzimy wspólnie na seanse Marvela. Na najnowszego Spierman’a rezerwowałem dziewięć miejsc. Obłęd, prawie cała gwardia ze mną na czele ;). Thora obejrzeliśmy w kameralnym czteroosobowym składzie. Muzycznie film wypadł wyśmienicie. Większość numerów to Guns N’ Roses i miło było cofnąć się do tamtych lat kiedy chodziłem z koszulą flanelową zawiązaną w pasie a na czole nosiłem czerwoną bandanę. Włosy jedynie miałem krótkie i to był okres kiedy walczyłem z rodzicami o każdy dodatkowy centymetr ich długości.
I tak to się zaczęło, a ja znowu mam „jokera” na twarzy. Niestety ten skrót nie do końca odpowiada momentowi w którym ten numer został użyty podczas filmu, ale to kwestia czasu by zaczęły pojawiać się odpowiednie odnośniki.
Póki co, pominę pozostałe numery z tego obrazu i zaproszę Was do napisów bo tam… zaczęła się magia i Ronnie James Dio. Ktoś kojarzy tego niskiego Pana z niesamowitym głosem? Tak, to ten człowiek, który chyba przez dwa odcinki czasu śpiewał w Black Sabbath. Zatem niech poleci klasycznie z naleśnikowego krążka (numer oczywiście wykorzystany podczas napisów filmu).
Tak się teraz zastanawiam i mam mega dylemat. Czasem trudno jest znaleźć numer w jakości HD, a przy starych numerów to wręcz niemożliwe. Pobodnie mam z wersjami koncertowymi. Często są to jakości z telefonu, dupowate pod względem dźwięku, zbierane z jednej strony albo z takiej odległości, że tak czy tak, nie da się tego słuchać. Fakt, koncerty pokazują emocje, kontakt z publicznością niestety często kosztem dźwięku. Znowu wersje wyższej jakości są przekombinowane albo tylko pokazują okładkę albumu. Jakie są zatem Wasze preferencje? (tu czekam na odpowiedzi w komentarzach). Na który wariant jesteście w stanie przymknąć oko bądź ucho?
Ten będzie koncertowy…
Pewnie nie raz widzieliście jak na koncertach pośród publiczności pojawiają się wyciągnięte dłonie złożone w pięść z dwoma wysuniętymi skrajnymi palcami. Tzw. rogi zwanego potocznie „diabelskimi”. Mówi się, że to właśnie ten Pan zapoczątkował ten gest…
”Poznałem go dzięki mojej babci. Zwany jest „Malocchio”. Odwraca Oko Zła albo puszcza Oko Zła, w zależności od sposobu, w jaki go używamy. To tylko symbol, ale miał magiczne zaklęcie i usposobienie dlatego poczułem, że będzie świetnie pasował do Sabbath.”
Cóż, do dzisiaj „rogi” są nieodzownym rytuałem koncertów i coraz częściej nie dotyczą tych stricte metalowych.
Ale jeszcze o filmach, bo ostatnio zakończyłem epizod z serialem Stranger Things więc się podzielę tymi nutkami w filmowych objęciach. Swoją drogą polecam, wszystkie cztery sezony. Leci…
Niesamowite… jak cała płyta na którym znajduje się ten numer.
Ok. Ale dorzućmy do tego kotła orkiestrę i oczywiście publiczność, zakręćmy chochlą a wyjdzie takie danie…
Wiecie, że Lars nauczył się grać na perkusji zaczynając swój epizod w Metallice? Że każde uderzenie, rytm był bity pod powstawające numery? I gdyby spojrzeć na to z perspektywy rzemiosła, trudno mu byłoby się odnaleźć w innym środowisku bo cóż, gra ciągle to samo. Dobra, czepiam się, choć jest w tym trochę racji.
To jeszcze jeden numer z tego koncertu… delikatny.
W sumie przy smyczkach, wszystko wydaje mi się odrobinę lżejsze. Ten dźwięk wyraźnie płynie. W tym numerze urzekła mnie w drugiej fazie solówka, jej melodia podczas ciężkiego „dży! dżydży dży!”. Niesamowita aranżacja. Te zwolnienia w wokalu też niczego sobie. Dobry numer, ciężki, wolny a jednak dynamiczny. 4:04 zaczyna się solowy pochód. Hetfield jeszcze czysto leciał z falsetem, cóż wszystko ma swój koniec.
Zdecydowanie za dużo dziś gadam, za dużo mi ucieka. W ostatnim tygodniu poszedłem do pracy i zacząłem nucić pod nosem melodię. Nie wiem skąd się wzięła ale znałem ją i już podtrzymywałem jej istnienie z zamiarem odkrycia. Stary kawałek i skoro o nim piszę już dawno rozwikłałem tę zagadkę. Czasem tak mam, że po przebudzeniu mam w głowie gotową melodię. Podobno tylko Kobiety potrafią śnić z dźwiękami. Ja doznaję olśnienia po przebudzeniu. Idę np. myć zęby i trach! Trafiony bo weź tu nagle znajdź wykonawcę, tytuł czegoś co pojawiło się nagle. Dotrwałem wówczas do końca zmiany i ciągle maglując melodię w głowie dopasowałem.
Nie mam zielonego pojęcia skąd mi się to wzięło. Ja nawet nie znam tego zespołu, choć melodię kojarzę. Jak teraz patrzę, lata dziewięćdziesiąte. Może poleciał numer w jakimś filmie? Nie wiem, nie ważne.
Teraz czas na numer, który zawsze chciałem Wam polecić, ale jak dotąd zwykle o nim zapominałem albo nie pasował do tematu. Dzisiaj, skoro mamy luźne granie można byłoby go wcisnąć o ile go oczywiście znajdę, bo jak nie będę zmuszony skasować akapit ;)
I jest… siódma propozycja po moich słowach kluczach ale znalezione.
Świetny numer i już mam w głowie kolejny pasujący kadrami na ekranie. Ale jak to poszukać?
Nie znalazłem jeszcze…
Szukam…
Nie wiem jak to ująć, bo to co mam w głowie, Google tego nie rozumie!!!
I co? I nico, nie wiem jak znaleźć numer siedzący gdzieś w mojej głowie. Bez sensu ale i tak go znajdę… Minęła niemal godzina więc kończę, muszę odpocząć… Na koniec zapętlę tę listę, a i owszem, będzie numer z Thora choć w wersji koncertowej ale za to jakiej...
(04:10)
Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy tu zaglądają.
(23:16)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Jestem mile połechtany wpisem @Jagrys https://nakanapie.pl/Jagrys/blog/grane-na-tubie-szwendanie-jagrys-pierwsze po moim ostatnim odcinku Muzycznego szwendania. To świadczy, że muzyka nie jedno ma oblicze, a i to, że tematy, na które trafiam wciąż pozostają otwarte i ciągle niewyczerpane. Ale o to właśnie chodzi, aby dotknąć czegoś i jak się uda, zainspirować.
Dzisiaj pójdę inną ścieżką. Ostatnio znowu chodziły za mną koncerty, uwielbiam słuchać i jednocześnie oglądać te widowiska, bo faktycznie, na przestrzeni lat zmieniła się istota stylu koncertowania. Kiedyś była scena, na niej zespół i to w zasadzie wystarczało. Z czasem pojawiały się żywe ognie, wybuchy, scenografia i cała masa efektów, które dostarczały widzom niecodziennego widowiska jakiego nie można było doświadczyć podczas biernego słuchania płyty czy kasety. I dzisiejszej nocy spróbuję pokazać Wam niesamowite obrazy jakimi można zachłysnąć się podczas żywego przekazu. Zadanie trochę trudne, ze względu na jakość takich numerów, postaram się unikać filmów z telefonu i wyłapać te, bardziej oficjalne.
W roli wstępu „doctor, doctor”…
Niesamowite preludium do spektaklu, bo inaczej nie potrafię tego nazwać. Emocje, niektórzy ryczą już przy tym numerze. Byłem dwa razy na Ironach, miałem w tym momencie wielkie oczy próbując ogarnąć co się dzieje, zresztą jak przez cały koncert. Ale tu, zaraz za moment światła na scenie i lecimy… (dosłownie)
aż mnie ciarki przechodzą…
Tak, to numer o bitwie o Anglię, gdzie między innymi latali nasi piloci jako Dywizjon 303.
Ale to nie jedyny przypadek kiedy ponad sceną unosił się latający obiekt.
Na Motorhead zdążyłem być tylko na jednym koncercie, podczas krajowego festiwalu. Nie pamiętam którym, ale to co Panowie pokazali na scenie, to czapki z głów.
A teraz?
Kolejny brytyjski zespół… Mega otwarcie, które poprzedzone zostało numerem Blach Sabbath „War Pigs” i ten krzyż… skaczę jak czub pośród jedynych dostępnych numerów, które są nagrane z telefonu i próbuję uzyskać najlepszy dźwięk i całą resztę…
Cóż, tutaj nie słychać numeru Sabbatów, ale reszta już jak najbardziej trzyma się koncepcji.
Ale skoro metal to i motory prawda?
Jakość dźwięku i skład zespołu – doskonały. To jakieś pośrednie lata względem poprzedniego numeru, 2016-2017.
A tu proszę, jeszcze więcej motorów…
W sumie, to o Manowar też miałbym kilka anegdot, ale to może innym razem.
Tymczasem nieco inny klimat, ale jakże wymowny spektakl, wytrzymajcie i złapcie się siedzeń. To jest nieprawdopodobne!!!
Z czego on strzelił? Mega efekt.
A widzieliście unoszącą się nad sceną perkusję? Proszę bardzo.
i jeszcze jeden aspekt koncertowych wydarzeń, który nie potrafię ogarnąć. Tzn. ok, kumam psychologię tłumu itd. studiowałem te klimaty. Ale to co się czasem odwala w relacji jeden człowiek a kilka tysięcy, co prawda nie będących w tym miejscu przypadkowo, rozwala wszelkie pojęcie. Chyba nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać. Lecimy i przysiądźmy w ukuckach.
Szok!
Chciałem dzwon, ale jeszcze jeden zespół z tych… sami ocenicie. To już nawet śmieszne.
Kwestia krwi na scenie to nie nowoczesny wynalazek, a Slayer świetnie wplótł ten deszcz w swój ostatni numer tamtego wieczoru. Umazani zagrali go doskonale. Muszę w końcu kupić ich kilka płyt na winylach. Ale tyle jest płyt, które muszę kupić, że aż mnie to przeraża.
Dobra Koniec mrocznych scen, czas na dzwon? Chyba możemy bo to również kamień milowy na ścieżce światowych dźwięków. Zaczynam coraz mniej gadać, ale wybaczcie, w ciągu ostatnich, hmmm jeśli dobrze liczę to podczas ostatnich 40 godzin, spałem może 5 w dwóch etapach. Ale to nic, muzyka uskrzydla przecież ;) Dzwon miał być. Zatem niech się niesie.
Doskonałe. Spojrzałem przed chwilą na czas rozpoczęcia dzisiejszej przygody i miną za moment trzy godziny?!? Ok, rozumiem, że czas na szukanie odpowiedniej wersji numeru, wertowanie w głowie nazw zespołów, bo coś się nagle objawi i wtedy znaleźć tytuł, w którym potwierdzę swój wybór, to już wyższy poziom wtajemniczenia. Tak, to może pochłonąć trochę czasu, ale szwendanie takie miało być z założenia. Nie układać listy przed rozpoczęciem, a popchnąć ją by żyła sama.
To jeszcze jeden z bardzo ponętną Panią.
a skoro obecność Pań na scenie to Motorhead też miał taki epizod. Już szukam… i proszę, tak, takie numery to ja przecież od ręki.
oraz taki obraz, podczas którego były bardziej muzycznie zaangażowane…
i tyle chyba na dzisiaj, bo chciałbym skończyć przed trzecią. Cholera, w głowie mam jeszcze jeden wątek. Bo dotychczas pokazywałem scenę w jednej postaci, ze światłami, efektami specjalnymi itd. Ale jest przecież zespół, który złamał tę koncepcję i ustawił scenę po środku publiczności, która od tamtego czasu również okalała ją z każdej strony. Tu będzie ten niesamowity bieg perkusisty pomiędzy stanowiskami perkusji? Chyba dobrze kojarzę, zaraz podrzucę minutę, bo to spektakularna akcja w historii.
nieeeeeee, to nie jest ten numer. I właśnie tak to się odbywa, coś mam w głowie, ale znaleźć potwierdzenie na już to nie lada sztuka. Byłem blisko, bo to jednak ten sam koncert, przepraszam za pomyłkę. Już się poprawiam. Oto numer słynnego biegu perkusisty pomiędzy stanowiskami (2:04) zrywa się. Niezły patent, nie spotkałem tego wcześniej ani raczej nikt nie odważył się tego zdublować.
Zbliżamy się do końca i oczywiście jestem zmuszony, baaaa pragnę zapętlić to spotkanie jakże widowiskowym numerem. Uwaga! Mr. Eddie we własnej osobie, choć tych odsłon (w zależności od płyty) ma wiele i na przestrzeni lat pojawiał się na scenie przy różnych numerach. Tutaj jako postać z okładki płyty The Final Frontier.
Koniec i tu powinny polecieć napisy itd.
(03:18) Idę spać, reszta jest mniej ważna (oj będę się bił w piersi rano).
Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.
(23:42)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Tak, powinienem być właśnie w robocie (moja Żona poprawia mnie kiedy używam takiego określenia hehe) w pracy, mimo wszystko to szczególny wieczór bo w końcu wykorzystuję kilka dni z zaległego urlopu. Chciałoby się powiedzieć, że odpoczywam, poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem i kręciłem się jak czub by dzisiaj przespać pół dnia. Cóż, czas zacząć brać melatoninę. Póki co, jestem.
Zanim przejdę do sedna podrzucę już pierwszy numer.
Czy dobry słuch może być przekleństwem? A i owszem, w moim przypadku jak najbardziej. Pisałem już o kuchennym radiu? Nie pamiętam, więc może przybliżę o co chodzi. Kupiłem Żonie radio, takie do kuchni, podwieszane pod półką czy szafką. Wszystko było ok, podłączyłem, zainstalowałem, działa, sukces. Ale po wyłączeniu zaczęło wydawać cichy pisk, niemal niedosłyszalny. Ciągły i równomierny. Upewniłem się co do wszystkich gniazdek w pomieszczeniu, jakości uziemienia, trybów wyciszenia, czuwania itd. Wciąż piszczało. Wychodziłem z pomieszczenia, wracałem – upewniając się, że słyszę. Za chwilę pomyślałem, czy mogę tak żyć by moja małżonka była szczęśliwa z wymarzonego radia w kuchni. Dałem sobie dwa dni. Aaaa w między czasie obserwowałem chłopaków jak i Żonę kiedy wchodzą do kuchni z piszczącym dla mnie radiem. Nic, zero poruszenia, poza reakcjami „ooo, nowe radio”, wszyscy zadowoleni. Nie wytrzymałem, zawołałem wszystkich na rodzinne zebranie. Jak można tego nie słyszeć!? Powiedziałem w czym problem i faktycznie słyszeli, ale nie rozumiejąc źródła, nie na tyle by przeszkadzało. Każdy z kolei nadstawiał ucho do wyłączonego radia i przyznawał mi rację, piszczy. Dziękuję, nie zwariowałem. Zwróciłem do sklepu.
Kilka dni temu podzieliłem się z moją rodziną, że zamierzam kupić nowy telewizor. Podałem im moje wszelkie wątpliwości żeby pomogli mi wybrać. Przy jednym z modeli zaznaczyłem, że specjaliści od testów skarżą się na dźwięk… To był koniec rodzinnej dyskusji. „Ooo nie. Przy radiu przez dwa dni chodziłeś struty, co dopiero przy telewizorze”. Dzisiaj był wielki dzień otwarcia, nowy ekran, Disney+, Netflix, który zaczął wyglądać zupełnie inaczej. Jestem w szoku, nieco podniecony, stąd dzisiejszy wieczór. Filmowy wieczór i oczywiście muzyczny, bo jakże niesamowitą rolę w filmach odgrywa dźwięk oraz pełne utwory, które poprzez zmienione aranżacje dopełniają obrazu.
Postaram się zachować sceny z filmu i uchwycić numery, które był użyte w danym momencie, bądź kojarzące się z tytułem. W drogę, poszwendajmy się troszkę.
Tego filmu chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Kult nad kulty. Kamień milowy i tyle, a ruchy taneczne sukcesywnie przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Najłatwiej byłoby rzucić się na musicale, bo tam temat jest już opracowany, ale ja jak zwykle podążę za swoim instynktem.
Doskonały film, niesamowita historia. Nie obejrzałem wersji amerykańskiej, nie jest mi potrzebna. Tu uzyskałem wszystko co widz może otrzymać, więc nie będę burzył wykreowanego w głowie obrazu.
Równie dobry film. Ciut mocniejszy od „Bohemian rapsody” jeśli chodzi wziąć pod uwagę orientację Eltona Johna ale i tak, muzycznie to kolejne dzieło sztuki.
Oglądamy teraz na Netflix „Umbrella academy”… numer chyba z pierwszego odcinka i robi swoją robotę. Klimatyczny, bo to znowu jakieś minione czasy. Nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził – 1987. Chyba podświadomie tkwię w tych czasach. A teraz hicior…
Ta na schodach to niegdyś Ellen Page. Na jej podobieństwo stworzono postać w grze komputerowej „The last of us” w klimacie zombie survival. Cóż, dzisiaj nie ma Ellen, a jest Elliot i to już jako on pełni jedną z głównych ról w „Umbrella academy”. Scena z filmu? Nastraja mnie dobrą energią. Jak teraz patrzę na kadry z tego numeru, Ellen/Elliot zdecydowanie rusza się jak facet.
Ok. To teraz ogródek bliżej. Kolejny serial od Netflixa, który wywołał na mnie ogromne wrażenie. Podczas ostatniego odcinka trzeciego sezonu nawet „spociły” mi się oczy. Potem była długa przerwa aż w końcu nastał dzień i kolejny sezon, a z nim oczywiście numer hehehe. Nie pytajcie jakie lata.
Swoją drogą, przy tym tytule klimat dwóch światów przypomina Freddy’ego Krugera moich czasów.
To teraz znowu czas na pełnometrażową projekcję. Numer, który wielokrotnie był coverowany, min przez samego Merilyna Mansona i jak kiedyś puściłem go mojemu kilkuletniemu Synowi zdębiał. Do tamtego czasu odważny, łakomy horrorów, tutaj zwątpił. Po kilku latach słuchaliśmy go znowu razem. Przyznał, że się przestraszył, choć nadal twierdzi, że numer niezły. Teraz w nieco łagodniejszej odsłonie, wprost ze świata fantastyki rodem z X-man.
Świetna scena.
To teraz Marvel i to na co z Synem zwróciliśmy szczególną uwagę. Ja z perspektywy znającego te dźwięki, On jako doświadczający i wśród swoich rapsów potrafiący docenić niezbananą klasykę.
Niesamowita aranżacja. Specjalnie wybieram numery przesiąknięte scenami z filmu. To jest zupełnie inny wymiar słuchania konkretnego numeru. To trochę tak, jak podczas samotnego słuchania, kiedy w głowie zaczynają budzić się sceny z własnego życia, dopasowywać się emocjami i zaczynają układać się w rytm odbieranych dźwięków.
To jeszcze jeden przeskok w czasie…
Tu, w tej krótkiej scenie jest mieszanina wszystkiego. Martin cofając się w czasie gra jak na tamte lata pierwszy raz numer Chucka Berryego – Johnny B Goode. Mało tego, stosuje gitarowe techniki znane z naszych czasów. Skacze na jednej nodze jak Angus Young z AC/DC, demoluje sprzęty jak Kurt Cobain z Nirvany, używa tappingu jak Eddie Van Halen i gra na leżąco, choć nie potrafię wskazać, kto pierwszy rzucił się w taki sposób na deski. Jest tego sporo i fajnie jest patrzeć na tego typu akcenty.
To jeszcze jeden numer z podobnych czasów. Taki ukłon w stronę czytających moje wypociny Kobiet.
To był hit i jak się okazuje również pokonał granicę swoich czasów. Tak się przez moment zamyśliłem. Jakby stworzyć cykl muzycznych potańcówek z tamtych czasów. Ktoś by przychodził?
Pamiętam przez mgłę ten serial, ale z dzisiejszej perspektywy podkład pasuje idealnie.
To może jednak mocniej, bo filmy to przecież nie same lekkie dźwięki. Szukałem Iron Maiden, nie znalazłem poza wtrąceniami w postaci nazwy, choć uknułem już pewien plan. Nie będzie to naciągnięcie bo trzyma się konkretnego filmu i fragment stosowany podczas koncertów broni się pełną gębą. Ale to za chwilę. Póki co AC/DC, który dość często używany jest jako podkład do tak wyniosłych scen.
To jest ta jedna z „miliona” hoolywodzkich scen kiedy nabiera się głębokiego wdechu, poczym wstrzymuje oddech do jej końca. Takich projekcji jest mnóstwo, ale za każdym razem daję się ponieść tej chwili. Gloryfikacji i wiary w zwycięstwo dobra nad złem. W doświadczenie weteranów i zapału młodych umysłów.
Nieco mniej klasycznie jest tutaj.
Metallica a jakże.
Teraz nice lżej choć nadal filmowo.
To też był swego czasy wyciskacz łez. Moją kryzysową sceną była ta w której Matka, która nie chciała uświadomić Syna o istnienia Ojca nazywając go „sprzedawcą” w momencie kiedy telewizja pokazuje ich jako ostatnią nadzieję, zmierzających do promu mówi „ to Twój Tata”. Niesamowite, że tyle pamiętam z filmów. I jeszcze postać grana przez Steve’a Buscemiego, bujającego się okrakiem na bombie. Świetna kreacja.
To jeszcze jeden Marvelowy akcent.
Starszy Syn byłby zadowolony. Ma fioła na punkcie Deadpoola. Ma mnóstwo lego figurek z różnych koncepcji tej komiksowo-filmowej postaci. Co nieco się przy nim uczę.
Zbliżając się do końca dzisiejszej nocy…
Jeden z tych filmów obok Rambo, które zapierały dech w piersiach. I marzyłem wtedy by Oni wszyscy stanęli po jednej stronie razem, bo przecież nie mieliby wówczas równych sobie. Kilka dekad później stało się, powstała seria „The Expendables” choć nie taka o jakiej marzyłem.
Na koniec trudne dla mnie zadanie, a raczej dla Was. Bo film był wyśmienity, ale nijak nie nawiązuje muzycznie do zespołu, który w jednym z numerów przedstawia tę samą scenę. Możemy dokonać analizy, ale uwierzcie mi na słowo. Mówimy o tym samym. Spróbuję chociaż.
To słynne przemówienie Winstona Churchilla a raczej grającego go Gary’ego Oldmana w filmie „Darkest Hour” (2017). To co nas w tej chwili interesuje to jego wycinek. Od momentu który wskazałem (2:20 – 03:06) kończąc na słowach „we shall never surrender”. Tak przez co najmniej dekadę aż do ostatniego roku zaczynały się koncerty jednego z metalowych zespołów. Burczały w tle silniki samolotów, na telebimach można było śledzić poczynania Spitfire’ów, a Ci którzy, znali dobrze historię tych walk, wiedzieli, że gdzieś tam latali nasi piloci.
Na koniec, jak najbardziej filmowym w temacie… „we shall never surrender”.
Nie znalazłem lepszego ujęcia. Powinno się zacząć od przemowy Churchilla, a zaraz po tym numer o latających bohaterach. I ten samolot nad sceną ;) To był mój priorytet kiedy dwa lata temu robiłem sobie tatuaż na ręce. Taki rękaw Iron Maiden. Musiałem mieć ten samolot, z tymi numerami na kadłubie. Ale o tym innym razem ;)
Ogłaszam koniec, idziemy spać, a przynajmniej ja.
Nigdy nie myślałem, że wrażliwe ucho może być przekleństwem. Zwykle czerpałem z tego faktu fascynację, że słyszę więcej. Rozróżniam dźwięki, słyszę konkretne instrumenty, potrafię rozróżnić blachy w perkusji itd. Dzięki temu wiem w jaki sposób ktoś gra i mam świadomość ile musiał ćwiczyć by taki poziom osiągnąć. Moja Żona już nauczyła się ze mną żyć, wychwytuje mnóstwo moich osobliwych momentów. Czasem coś usłyszy i mówi „słuchaj, to ten numer co szukałeś”. Uśmiecham się wówczas, bo to znaczy, że jeśli chodzi o dźwięki, żyję nimi. Wpływają na mój nastrój, kierują moimi emocjami. Jestem dość przewidywalny, cieszę się, że jeszcze nie wpadła na pomysł puszczania mi ulubionych dźwięków, z podtekstem, „kupuję kolejną torebkę, zapłacisz?” hehe.
Dobranoc, zaczynam świrować.
(04:26) Koniec na dzisiaj…
Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.
(00:15)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Na początku chciałbym podzielić się kilkoma słowami o pewnym drzewie... Podobno facet powinien zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna. Nie wiem w jakiej kolejności prawidłowo powinno się to odbywać ale Syna mam, a i ćwierć wieku temu postanowiłem posadzić „swoje” drzewo. Wówczas, jako osiemnastolatek pojechałem rowerem na zakupy i kupiłem małą doniczkę z choinką. Jej zielona część wystawała niewiele poza plecak, w którym ją przywiozłem.
Dzisiaj, tj. podczas sobotniej, rodzinnej uroczystości pozwoliłem sobie na chwilę zadumy w ogrodzie rodziców, gdzie znajduję się moje drzewko. Dwadzieścia pięć lat! Przetrwało niejedną wichurę, choć raz faktycznie wyrwało choinkę z korzeniami. Postawiłem ją wówczas na swoje miejsce, ustabilizowałem linami i o dziwo następnego sezonu, znowu zakwitła. Z biegiem lat pętle wrosły w powiększający się pień, a ja sukcesywnie je usuwałem patrząc jak przez kolejne żywica zabliźnia rany. Niesamowite.
Znalazłem też ostatnio gniazdo ptaków na jednym z „pięter” pośród gałęzi. Póki co, jest puste, ale pewnie za jakiś czas znowu znajdzie swoich nowych lokatorów. Nawiązując jeszcze do jednych z pierwszych zdań, cóż, nie zbudowałem ciągle domu.
A teraz gwiazda wieczoru, taaadaaaam.
Swoją drogą, muzycznie (bo jakże inaczej) podchodząc do tematu, mógłbym go rozwinąć np. o zespoły, które niegdyś jako nieśmiała grupa zapaleńców na przestrzeni lat rozrośli się do potęgi światowej ikony. To by pasowało idealnie do mojego drzewka, które z rozmiarów małej sadzonki zmieniło się w potężne drzewo. Pójdźmy jednak innym tropem, na zasadzie przeciwieństwa. Bo mnóstwo jest jednak zespołów, które bardzo szybko przeminęły. Były jak meteoryt, który rozbłysnął na niebie a za chwilę niestety zgasł. Po niektórych nadal brzmią echa doskonałych numerów.
Story Of The Year to zespół jednego sezonu. Świetny, żywiołowy. Pierwszy raz usłyszałem go w jednej z audycji radiowych. Oniemiałem, a to był… musiałem sprawdzić – 2003 rok, bo wtedy wydali ten album. I super, wszystko śmiga. Dobry wokal, muzycznie rewelacja i choć nie ma za dużo mojego ulubionego przecież „dżydżydży” to fajnie się słuchało. Nieeee no jak teraz słucham, głos w partiach krzyczanych – total. Nie o to chodzi, że zmienia się osobisty gust potencjalnego słuchacza. Że nagle zablokuje się wszelkie wiadomości napływające na temat znudzonej kapeli. Te informacje znikają same. Ktoś jest na tzw. topie, widzi, słyszy, czyta się o nim wszędzie, że niemal strach otworzyć lodówkę, bo może i tu… a nagle koniec. Cisza, pustka, którą potem wypełnia inny rodzynek i to nie tylko w przypadku ciężkich brzmień.
Świetny głos, muzycznie lekko, rytmicznie. Melodia w refrenie super. Po tym numerze, cóż jak dotąd nic go nie przebiło, a ostatnia płyta wydana została w 2016 roku. Nie liczę zatem na jakiś olśniewający powrót.
Często też następuje zwrot na poziomie samego wykonawcy. Zaczynają się eksperymenty, próby czegoś innego, poszerzanie horyzontów itd. W każdym razie, dla mnie to brak konsekwencji, bo wydawanie płyt w widocznie odmiennych klimatach to już lekkie nieporozumienie. Chciałbym w tym momencie posłużyć się mocnym przykładem, choć będzie on odbiegał od zespołów jednego sezonu/numeru. OK, może na koniec podrzucę zgnite jajo dzielące do dzisiaj fanów.
Póki co, lecimy dalej.
Śmiem twierdzić, że każdy słyszał ten numer, podśpiewywał czy może i utożsamiał się z wykonawcami. Ja też, to były moje czasy podstawówki. Oh jaki to był hit. Każda dyskoteka, naśladowanie solowych partii gitar. Prześmiewczo śpiewało się też „i cofają tramwaj” hehe. Pamiętam jeszcze jeden numer i dalej ciemność. Fakt, tu jeden numer wystarczył by odcisnąć swój ślad na przestrzeni muzycznych dekad. Nie znam tytułów żadnej z płyt, ale te dwa numery baaaa…
Aż mi się przypomniały te wolne tańce na dyskotekach, na które czekało się niemal połowę czasu. Czasem to wystarczyło, by coś ugrać w relacjach z koleżanką. Pamiętacie okna w szkołach za dawnych czasów? Wielkie okna z ramkami. Przed dyskoteką wycinaliśmy na kształt tych małych okienek kartki, malowaliśmy je na czarno i zaklejaliśmy szyby, by mimo wczesnych godzin maksymalnie zaciemnić salę. To się nazywa poświęcenie by zacieśnić relacje podczas tańców. Do dzisiaj pamiętaj swój taniec z koleżanką z klasy w takiej scenografii.
Ahhhh…
Czuję, że zaczynam się rozkręcać. Jeździłem raz w życiu na łyżwach, za nastolatka, kiedy z głośników otaczających lodowisko poleciał ten numer. Gitarowy, chyba już wtedy urzekał mnie dźwięk akustycznej gitary. Kiedy później zobaczyłem teledysk w MTV zapragnąłem tak grać. Mieć długie włosy, zespół itd. Z perspektywy czasu, mogę potwierdzić, że wszystko to uzyskałem, ale co może wydawać się śmieszne, wówczas już ani przez chwilę, nie pomyślałem o tym numerze.
Kolejny utwór, to bardzo bliskie dźwięki względem poprzednich nutek, płynące z akustycznego pudła. Znając ten numer i grając go wśród nastoletnich niewiast. Oj to było coś, co nadawało prestiżu i przykuwało uwagę. Patent „na gitarę” działa do dzisiaj.
Świetny, mega niski wokal no i brzmienie gitar.
Tą Panią chyba również nie trzeba nikomu przedstawiać. Mawiało się „łysa” i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Bardzo dobry numer tamtych czasów.
Aż mnie ciarki przeszły jak włączyłem. Właśnie wyczytałem, że numer ten został napisany przez samego Prience’a. Fakt, pasowałby do niego samego. Świetne to wykonanie z koncertu.
Mam petardę w dwóch odsłonach. Numer „I'm Too Sexy” i z jednej strony jest ten numer sprzed lat ale ja już kiedyś odświeżyłem go zupełnie nowym obrazem, więc podtrzymam nowszą wersję.
Doskonałe wykonanie, dystans i scenografia numeru z 1991 roku. Niesamowita aranżacja.
Jeszcze jeden wcisnę? Baaaa wiadomo. Numer wszechczasów, po za którym nie znam żadnego innego z tytułu. Często jest też tak, że ktoś mnie pyta o utwór a ja rozdziawiam usta szperając w głowie by wpaść chociaż na najdrobniejszy ślad jego istnienia. Zwykle spalam się kapitulując, ale kiedy usłyszę pierwsze dźwięki, z automatu potrafię donucić resztę, bądź kluczowe momenty.
Musicie to znać.
I to tyle, miałem jeszcze napisać o pewnym zespole, który podzielił swoich fanów swoją twórczością. Jedni go uwielbiają, jedni nienawidzą. Zmiana muzycznego nurtu nie zawsze wychodzi na dobre. Może i w zamiarze ma pozyskanie nowego potencjalnego słuchacza, ale nie zawsze wychodzi to na dobre względem fanów od „pierwszej” płyty. Część odejdzie jak i ja, ale to może jednak innym razem pociągniemy ten temat bo wydaje się być długi.
Na koniec zapętlimy. Uwielbiam jak się udaje i tak będzie tym razem.
Przed Państwem Story of the Year raz jeszcze…
kurczę, jest jeden, nawet dwa momenty w tym teledysku kiedy jest obrót gitarą. Muszę jeszcze raz, mam – 1:51 po prawej gitarzysta wypuszcza z rąk gitarę, a ta na pasku przelatuje za jego plecami i wraca do podstawowego uchwytu. Ledwo widzialne, uchwycone przez kamerę ale jest mega.
Mam, znowu to zrobił. Faktycznie przerzuca gitarę wokół swojego ciała. Jako dowód, podrzucam numer z koncertu.
1:11 w jedną stronę i za moment w drugą. Wariat jak nic. Niesamowity, bo jest mnóstwo filmików w sieci kiedy ten patent gitarzystom się nie udaje i gitary wczepiając się z uchwytów lecąąąąąąą i wtedy dopiero boli taka strata. Zatem, szacunek dla tego Pana.
Koniec na dzisiaj… Dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali, miłej niedzieli.
(03:20)
(23:40)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Nie sądziłem, że dzisiejszy wieczór skończy się, póki co próbą, kolejnego szwendania. Wstałem dziś rano, tj. sobotniego ranka o czwartej by dzielnie zakończyć roboczy tydzień pierwszych zmian. Pewnie mógłbym zaśpiewać sobie numer Starego Dobrego Małżeństwa „Czwarta nad ranem”, ale daleko mi było do tak bogatego i delikatnego słownictwa jakie składają się na tekst tego utworu. Później niby odpocząłem, bo jako, że byłem w pracy, ominęło mnie wszechstronne sprzątanie. Wróciłem na gotowe ;)
Później, typowe ogarnianie tematów, na które nie miałem czasu w ciągu ostatniego tygodnia. To taki właśnie, szczególny moment kiedy mogę bez pośpiechu usiąść do kompa i nadrobić zaległości. Przeczytałem między innymi recenzję książki „Hyperion” Dana Simmonsa, która wraz z resztą cyklu zalega na mojej półce. Recenzja zatytułowana została „Siedmiu wspaniałych?”. Doskonale pamiętam film o podobnym tytule, chyba jeszcze czarno-biały. Nie, jednak w kolorze (sprawdziłem). Tak. Tytuł z 1960 roku reżyserii Johna Sturgesa. Świetne wykreowani kluczowi bohaterowie, a ich nazwiska to jak ówczesna obsada „The Expendables” choć to już mocno odległy temat od westernowych klimatów.
Zacznę o tak.
Tak to motyw przewodni z filmu i ten nie problem było znaleźć, ale ja chciałem coś więcej. Bardziej strunowego (jakże inaczej), elektrycznego, a jednak trzymającego się koncepcji. W klimacie lat sześćdziesiątych.
I znalazłem. Czarno-biały to nie taki kiepski wybór. Mi ułatwił życie w kwestii ubioru, a muzycznie?
Doskonałe, Oszczędzę sobie dzisiaj detektywistyczną funkcję i nie będę sprawdzał skąd i gdzie numery zastały wykorzystane. Ranek mnie zastanie. Krótki numer, więc…
Dzisiejszy odpowiednik?
Bardzo cenię Chrome Division. Ubolewam, że nie mogę ich dostać na winylu. Szukam, ale bez sukcesu, a chętnie przytuliłbym trzy pierwsze płyty ;)
Ale wracając, bo już odpłynąłem.
Wstyd się pewnie przyznać, ale nigdy o tym zespole nie słyszałem, tzn. z nazwy, bo numer znam i zdaję sobie sprawę, że dzisiaj będę nadwyrężał określenia typu „genialne” itp. Hehe basista, ten z postawionym kołnierzem ma wciśniętego papierosa pod strunami na główce gitary. W końcówce numeru wyraźnie widać jak wyciąga go i wkłada do ust. Kolejny dla mnie szok, bo dotychczas żyłem w świadomości, że był to „patent” Eddiego Van Halena i cóż. Runęło moje wyobrażenie tego zjawiska.
Podrzucę jeden numer żeby nie być gołosłownym.
Dwaj bracia, gitarzysta Eddie i perkusista Alex, niegdyś 2/4 zespołu Van Halen. Doskonała improwizacja, która na przestrzeni lat stała się milowym krokiem dla wielu gitarzystów. Ale to obok, bo nam chodziło przecież o papierosa, który faktycznie tam tkwi.
O Matko, znowu uciekłem. Ale to nic, takie powinno być szwendanie, gdzieś gaśnie, gdzieś się zapala lampka. Wracamy do lat sześćdziesiątych. Troszkę inaczej, ale rocznik się zgadza.
Już chciało mi się wymsknąć „doskonałe” ale zatrzymałem hehe. Nie no rewelacja. Jest też taki szajbus co aranżuje podobne numery na wersje bardziej ciężkie. Dodaje odpowiednie ilości ołowiu, przetapia sztaby stali by uzyskać odpowiednią wagę, taką na miarę wykopanego numeru. Koleś jest samowystarczalny. Ogarnia wiele instrumentów, więc z mojej perspektywy mogę jedynie patrzeć, słuchać i skoro potrafi więcej ode mnie, to życzyć mu samych @&@$T*@$@ sukcesów hehehe.
Świetny koleś!!!
To swoją drogą niesamowite, że ten sam numer może brzmieć tak inaczej.
Skoro było mocno, to w latach sześćdziesiątych również dawali radę. Perkusista wymiata!!!
Tak, tak, tak. Znalazłem i tego odpowiednik. Bardziej amatorsko, choć patrząc na technikę zarówno na bębnach jak i gitarze amatorka to nieodpowiednie określenie. Jak ja ich wszystkich nienawidzę hehehehehe.
Jeszcze jeden numer rzucił mi się w oczy. Kurczę, to któryś numer bez wokalu. Może nie śpiewali wówczas przy takiej muzyce? Może aranżacje pochłaniały taka bardzo, że nie było miejsca na śpiew? Ciekawe.
I za ciosem, dzisiaj.
Nie trzeba zbyt wiele się wsłuchiwać by wychwycić różnicę lat. I pomijając już indywidualne umiejętności muzyczne, to wyraźnie słychać postęp techniczny. Wzmacniacze, gitary, instrumenty perkusyjne. To kolosalna różnica, której nie da się nadrobić zwinnością i dyscypliną.
Coż, to tyle dzisiaj. Nie będzie Iron Maiden. Panowie wówczas mieli po kilka lat więc, póki co, nie będę ich w to wciągał. Niech dorastają do swoich czasów.
Wracając jeszcze na moment do westernowego tematu, Król i tak pozostanie jeden – Ennio Morricone. I tym akcentem możemy kończyć i tak okrojony wieczór.
Czy tam w okolicy sceny wisiał koleś na stryczku? Oooo, słyszycie przejście w drugi numer? Ale się złożyło. Doskonałe połączenie numerów z tym co miałem w głowie na następną chwilę. Aż się upewnię, że słuchamy tego samego. Tak, rewelacja. Pięknie się ułożyło.
Zatem petarda na koniec, skoro skaczemy po latach. Nie będziemy się ograniczać. Wydaje mi się, że to najlepsze połączenie smyczków z metalową muzyką.
Kolejna wersja tego koncertu, której projekcja odbyła się w kinie nie była już taka dopracowana. U mnie czułem niedosyt. Za cicho, za nudno. Zbyt nowocześnie. Ale, ta powyższa to milowe dzieło sztuki.
Tym miłym akcentem, dziękuję za uwagę, wytrwałem w boju.
(02:40)
Dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.
(02:05)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Zacząłem wpisywać godziny żeby każdy widział o której zasiadam do szwendania. Nieraz zdarzyło mi się zniknąć, mogę też stracić poczucie czasu, a tak, przynajmniej będziemy wiedzieć gdzie mnie szukać hehe. A tak na serio, mam za sobą dwa tygodnie nocek, więc nie sądzę, że usnę o wczesnej porze. Wczesnej może tak, ale patrząc chyba od strony porannych godzin.
Właśnie skończyłem pisać recenzję „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa i moje odkrycie, z którego jestem dumny podrzuciło mi myśl na dzisiejsze szwendanie. Nie umieszczę tu wszystkich tytułów z książki bo jest ich sporo jak na jeden wieczór ale wybiorę te, które znam doskonale.
I rozdział i już perełka.
Tak, to lata osiemdziesiąte. Miałem jedenaście lat kiedy się skończyły więc co nieco pamiętam. W sumie to dużo pamiętam, bo te numery zanim przedarły się przez żelazną kurtynę naszego ustroju to już pewnie byłem przy końcu podstawówki.
III rozdział zatytułowany był w taki sposób.
Hehe, znam numer, ale nie mam związanej z nim żadnej głębszej historii ale jak teraz słucham, Steve Wonder? Aż zminimalizuję pisanie… taaaak, ooo i Elton, ale towarzystwo. Ostatniej Pani nie znam, musiałbym posłuchać, ale to nie dzisiaj.
IV rozdział to dla mnie mega zaskoczenie.
Eddie Murphy? To naprawdę On śpiewał? Znałem ten numer, ale w zupełnie innej wersji. Ta mi wpadła w oko trzymając się lat osiemdziesiątych.
V rozdział – oświecenie
Dopiero w tym momencie domyśliłem się, że coś jest nie tak z tymi rozdziałami. Za każdym razem dwa tytuły, pierwszy w języku angielskim a zaraz pod nim w polskim. Doskonale znam ten numer bo jak inaczej? Pomyślałem sobie, że skoro ten piąty rozdział jest tytułem numeru z lat osiemdziesiątych w których klimacie utrzymana jest ta książka to czy reszta też skrywa tę tajemnicę? Jasne, że tak, ależ jestem byłem z siebie dumny. Od początku zatem, jest to szwendanie oparte na kilku rozdziałach z książki „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa.
s'il vous plaît ;)
VII rozdział
Długo trwało, zanim zaczaiłem co to za numer. Musiałem poczekać do refrenu aż wszystko stało się jasne. Genialne czasy. Chłopaczek z teledysku przypomina mi mojego Syna, postura, deska, luźne jeansy, bez koszulki, zupełnie nie poszedł w styl Ojca hehehe. A tak się starałem.
X rozdział
To już mi dobrze znany numer. Pewnie też gdzieś go radiowo wychwyciłem, bo nie pamiętam, żebym kiedykolwiek go szukał.
XII rozdział
oooj gdybym usłyszał ten głos, na bank bym poznał. Ale jako The Police mało znam, kiedyś chyba jeden numer uczyłem się grać na gitarze i pewnie gdybym go sobie odtworzył też bym rozpoznał. Za moment przekroczymy połowę książki jeśli chodzi o stronę muzyczną, teraz już z górki.
XIII rozdział
Gdybym nie patrzył na nazwę numeru, momentami pomyślałbym, że zalatuje Rolling Stonesami, gitarowo słabiej, ale wokalnie już blisko. Chociaż ta wstępna zagrywka mogła by pasować do klimatu wspomnianych dziadków.
XIV rozdział
Ooooo Matko, i to jest numer dla których się żyje. Ile to? Rok wydania 1983. Prawie czterdzieści lat i co? Nadal wzrusza, nadal przelatują ciarki. Leciało przecież na dyskotekach. Stało się pod ścianą, a ten odważny, który czuł, że nie zostanie odepchnięty, prosił do tańca. Był wygrany jeśli mógł tańczyć na tyle blisko by ocierać się koszulką ze swoją wybranką.
XVI rozdział
a tu już wyglądałoby, że siedzimy w bliższych latach a tu guzik. Ciągle siedzimy w tych osiemdziesiątych ;) Dla jednych początki kariery, dla innych zmierzch.
XIX rozdział
Królowej przedstawiać nie trzeba. Niesamowita postać popkultury. Osobiście nigdy nie czułem tej fascynacji, jako nastolatka, nie pociągała mnie aż tak fizycznie. Chyba dopiero teraz zaczynam doceniać jej wpływ na rozwój muzyki pop. Wtedy było to obok, dla mnie rodził się metal więc wszystko co nie miało wyraźnych gitar odpadało już na starcie. Może Madonna to taka Marylin Monroe lat moich czasów?
XX rozdział
I to jest numer, nie wiem dlaczego, ale przypisywałem go dotąd zupełnie innemu wykonawcy. Straszne uchybienie. Ale już teraz znam, wiem i się poprawię. Bardzo dobry numer, taki do kierownicy jak się leci odpowiednią prędkością. Wokalnie, instrumentalnie w punkt.
XXVI rozdział
Nie sądziłem, że ten numer ma tyle lat. Mam wrażenie jakby upłynął niemal dekada. Idealny muzycznie, uwielbiam taką prostotę graną na samym „pudle”, akustycznie, rewelacja. Jak moje ostatnie granie przy grillu hehe. Nieeee, tak miękko nie graliśmy. Musiałbym usiąść i się osłuchać, żeby odtworzyć.
I to tyle jeśli chodzi o książkę „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa. Świetna przygoda, niesamowita podróż z tej perspektywy. Przy jednym numerze spociły mi się oczy, ale to pewnie ze zmęczenia ;).
Kończę zatem ale jeszcze jeden numer będzie i króciutka historyjka w nawiązaniu do poprzedniego akapitu. Już chyba wspominałem, nie pamiętam, to już ponad trzydzieste szwendanie, wiec pozwalam sobie na powroty. Ale któregoś wieczoru zagrałem niespodziewanie Żonie (dla niej oczywiście, bo ja się odpowiednio do tego momentu przygotowałem) razem z numerem lecącym z głośników. Numer Eda Sheerana, którego w danym momencie słuchała namiętnie. Wyobraźcie sobie Jej zdziwienie, a mamy doskonale nagłośniony pokój. Nie wiedziała na co patrzeć, czy na okalające ją głośniki czy na mnie z gitarą która punkt w punkt zlewała się z dźwiękami płynącymi niemal z każdej strony. To jest magia, bez względu na minione lata. Dźwięk wyraża więcej niż słowa. Amen
Niesamowity numer, choć znalazłbym od ręki tego asa. Nie grałem ale wykonanie mistrzowskie.
Niesamowite.
Ale zróbmy dzisiaj pętlę, lata osiemdziesiąte.
bez komentarza. (04:50)
Dobranoc i dzień dobry dla tych co właśnie wstali.
Dobry wieczór, dzień dobry.
Wróciłem w sobotę rano z nocki i padłem przy książce. Zwykle staram się zjeść na szybko jakieś śniadanie i położyć się delektując zmysły rozpoczętą historią (z reguły czytam na leżąco). Tak było i tym razem, ale niestety po kilku stronach głowa opadała i nie pamiętałem gdzie skończyłem. Poddałem się i poszedłem spać.
Na 16-tą mieliśmy umówione rodzinne grillowanie. Fakt, pogoda nie sprzyjała, więc męska część zasiadła z parasolami przy murowanym ruszcie, a kobiety wraz z dziećmi pozostały w domu. Układ niemal doskonały, posyłaliśmy im talerze z mięsiwem, sami racząc się wytwornymi trunkami i tym co udało się uchronić przed spaleniem.
Puszczę sobie muzyczkę żebym pamiętał o czym piszę.
Ale do rzeczy. Zabrałem też na to spotkanie jedną z moich gitar, jako że siostrzenica Żony jest w fazie ćwiczeń, więc miałem parcie na jakieś twórcze spotkanie. I udało się, zarówno grill, degustacja jak i strunowa muzyka.
Jestem samoukiem, grałem kiedyś po klubach. Od pierwszego dotyku gitarowych strun minęło jakieś trzydzieści lat. Dzisiaj doświadczyłem lekkiego zderzenia. Siostrzenica mojej Żony chodzi na lekcje, ale to chyba inny świat. Usiedliśmy naprzeciw siebie, zestroiłem instrumenty i co? Lecimy.
Na pierwszy ogień poleciał numer…
Nie wiem dlaczego nauczyciele uparcie trzymają się chwytów, machania ręką po całej szerokości strun. Większość rockowych numerów, bo przecież taka jest muzyka gitarowa, nie ogranicza się do chwytów. Zagrywki, sola, wszystko to pojedyncze dźwięki. Zaraz pewnie ktoś mnie obrzuci, że głoszę herezję, ale co? To trochę jak z tą kurą i jajkiem co powinno być pierwsze. Każdy chwyt gitarowy to zespół pojedynczych dźwięków uderzony w jednym momencie. Prawda? Prawda. Wiec, po co na wstępie uczyć się wszystkiego jak można zacząć od fragmentów tego chwytu i już zacząć grać. Uczyć się na numerach i lecieć z tematem.
Kiedy opanowaliśmy Nirvanę, poszliśmy o krok dalej.
Nie ma chyba numerów które nie można zagrać na pudłach. Oczywiście nie ma wówczas mięsistego efektu dżydżydży ale melodia pozostaje na tyle wyraźna, że każdy bez problemu jest w stanie rozpoznać grany tytuł. A o to właśnie chodzi.
Oczywiście ja również zaczynałem swoją przygodę od tych nieszczęsnych chwytów. Mało tego, przez parę miesięcy chodziłem na lekcje do miejskiego domu kultury i uczyłem się grać z nut!!!
Odpuściłem sobie granie muzyki poważnej i podziękowałem Panu nauczycielowi. Był niepocieszony sytuacją i poradził, żebym nie porzucał instrumentu. Nie miałem takie zamiaru, nie pasował mi klimat, w moim wyobrażeniu miałem cel. Podłączyć kolejną gitarę do prądu.
Ale na to jeszcze nie byłem gotowy. Ćwiczyłem na korytarzu poza mieszkaniem. Siadałem na klatce i tłukłem, nie było wówczas internetu, więc kopiowałem zagrywki z czasopism. W tym cały graniu chyba chodzi i upór. Że wbrew wszystkim przeciwnością jednak brniesz dalej. Wówczas tak miałem, ostatnie lata podstawówki, a ja na lekcje muzyki zabierałem gitarę. I plumkałem jakieś proste melodie, a Pani nauczycielka wstawiała na koniec roku najwyższą ocenę.
A później trafiła się pierwsza elektryczna gitara i życie stało się piękne. Potem kolejna i poleciało. Wzmacniacze, wielkie kolumny. Kiedy znowu wracam do pudła, wszystko wydaje się takie proste. Ogniskowe granie, dzisiaj łapałem się na tym, że grając przy grillu tłumię dźwięki jak przy elektrycznej gitarze. Nadaje to co prawda swojego uroku, ale dalekie jest od lekcji na etapie klasycznej czy akustycznej gitary. No nic, może jest w tym metoda. Przejść przez góry, by później hycać z lekkością po niższych partiach. Mimo wszystko muszę przyznać rację co do jednego faktu. Kiedy ktoś potrafi zagrać numer na pudle i to brzmi, na elektrycznej gitarze będzie to formalnością. Odwrotnie, niekoniecznie.
Na koniec magik klasycznego pudła.
Dobranoc i dzień dobry tym, którzy zaglądają tu w niedzielę ;)
Ps. Zawsze ciężko mi się rozstać, bo zwykle coś jeszcze wpadnie mi w ucho i gadam sobie, ze to już koniec, kładź się spać ale… przecież jeszcze tylko jeden numer.
Tutaj np. Blaze Bayley wokalista, który zagościł na dwóch płytach Iron Maiden. W połączeniu z gitarnikiem z filmiku powyżej.
dobra, do spania
świetnie pokazane różnice pomiędzy gitarami.
03:27
Dobry wieczór, dzień dobry.
Dzisiaj/wczoraj miałem wolną sobotę. Żona w pracy, młodzieńcy w łóżkach. Wstałem dość wcześnie, mimo, że to w piątek po drugiej zmianie rozpocząłem swój weekend. Zamiast wpaść w melanż, postanowiłem dokończyć książkę Mastertona i wypocząć przed sobotnim dniem. Aaaaa, w piątek rano rozpakowałem jeszcze przesyłkę z czarnymi „naleśnikami i właśnie do tego zmierzam.
Zatem jeszcze raz, piątek wieczór spędziłem przy książce, by rano ruszyć pełną parą. I faktycznie, wstałem około dziewiątej, zjadłem śniadanie i w rytm nowych, choć dobrze znanych dźwięków ruszyłem na podbój czystości naszego mieszkania.
Oooo Matko jak to brzmi. Odkurzanie przy takiej muzyce, zmywanie podłóg, dodaje mega mocy. Zatem poszło, powiesiłem w międzyczasie dwie nowe lampy w kuchni (oczywiście czarne) więc rozpierducha na całego. Tu odkurzacz, tu wiertarka, mop, kosze z narzędziami, wkrętami, kable. Ogarnąłem, a w tle oczywiście Testament. Niestety dla mojego sąsiedztwa musiałem otworzyć wszystkie okna aby podłoga wyschła po myciu więc chcąc nie chcąc dzieliłem się moimi muzycznymi uniesieniami.
Uwielbiam takie weekendy. W tle kręci się winyl a ja próbuję coś zrobić pożytecznego. Zwykle słucham muzyki na słuchawkach ale kiedy odpalam sprzęt, słuchamy z sąsiadami. Niestety. Nie to żebym robił coś komuś na złość. Nieeee, nie mamy tu wrogów. Ktoś może przecież gadać przez telefon w ciągu dnia tak głośno, że słyszę go zza ściany i nie robię mu z tego wyrzutów. Ktoś nagle wierci jak ja dzisiaj (ale to były tylko dwa otwory) i też nie wstaję, nie stukam po rurach czy kaloryferach. Ktoś chrząka, rzuca czworonogowi zabawkę, a ten tupta w tę i z powrotem. Blokowisko, cóż począć jak nie przełknąć i wyluzować. Na całe szczęście towarzystwo ma podobne zdanie, bo jeszcze nikt nie wezwał na mnie mundurowych.
Swoją drogą, mocno zaniedbałem odsłuch Testamentu w ostatnim czasie. Straciłem poczucie jego wartości i mocy brzmienia. Podczas sobotniej akcji ze sprzątaniem zastygałem przy kolejnych numerach wsłuchując się w każdy drobny detal. I kiedy już miałem wszystko ogarnięte, lampy kuchenne świeciły, podłogi również, przyszedł czas na zmianę płyty, kilka lat wstecz, gdzie za bębnami usiadł niejaki Lombardo (ten od Slayer). Już wtedy wygodnie ułożyłem się na kanapie…
Niesamowita moc, tempo, precyzja. Mój dobry kolega komentuje ten album jako niepotrzebny, zbyt brutalny jak na Testament. Jest inny, to prawda. Wokal jest mroczniejszy, agresywny, bębny bardziej gęste, szybsze i wydaje się, że gitarowo ciągle trzyma się to całości.
W sumie, to dobrze, bo to i tak nie duży odskok patrząc na eksperymenty innych zespołów. Tu nastąpiła zmiana perkusisty, więc jako nowy ludek musiał coś wnieść, przemycić. A skoro miał w „łapach” kilka studyjnych płyt Slayera cóż, nie da się tego nie usłyszeć.
Ten numer, z początku trochę przypomina klimat Kinga Diamonda, ale to moja luźna refleksja. Wszystko jak widać miesza się w jednym wielkim rondlu. Powiązania, naleciałości, fascynacje.
No nic, mieszkanie wysprzątane, Żona zadowolona, ja naładowany potężną, muzyczną energią. Popołudniu poszliśmy jeszcze do kina na Dr Strange’a. Bardzo mroczny film. Pani przed nami zasłaniała dziecku oczy. Cóż, Disney i Marvel pomimo jednej ścieżki, to jednak nie to samo. Skończyło się familijne oglądanie.
Na koniec jeszcze dwa numery… taaaaa oczywiście Testament. Pierwszy numer, w sumie to oba z tej samej płyty, której nie ma póki co w wersji winylowej. Nic. Będę polować. Tzn są ale używki, a ja chciałbym te dziewicze.
Płyta ”Dark Roots Of Thrash”…
i jeszcze jeden wyjątkowy numer na płycie jako zderzenie dwóch światów. Angielskiej klasyki z amerykańskim ostrzem. Wyszło świetnie, brutalnie, a jednak przejrzyście. Dobry cover.
W takiej okoliczności nie mógłbym zasnąć prze finałem. Nie testamentowym ale właśnie temu, któremu oddali hołd na swojej płycie. Zatem nie będę przedłużał. Iron Maiden i oryginalna wersja numeru „Powerslawe” oczywiście w wersji koncertowej. Takie uwielbiam najbardziej.
Amen. Wszystko w temacie.
I tym miłym akcentem, życzę dobrej nocy albo dzień dobry.
Dobry wieczór, dzień dobry.
Ostatnio znowu docierałem się muzycznie z moich Synem. Zarzucał mnie swoimi rapsami, a ja już przestałem kontrować to swoimi typami. Patrzyłem na Niego ze zrozumieniem i uśmiechałem się pod nosem, bo już to kiedyś przerabiałem, tyle że wówczas stałem po drugiej stronie barykady. Jak tylko mój Tato przechodził obok mojego pokoju, wybiegałem z rumieńcami na twarzy wołając „chodź, posłuchaj tego!” po czym puszczałem ciężkie dla Jego ucha swoje faworyty.
Sprzęt miałem kombinowany, zbudowany na miarę nastolatka. To było cudo, lepsza wersja „jamnika” firmy Sanyo z rozdzielanymi głośnikami, który był podłączony do wzmacniacza Radmor, a ten przekazywał sygnał na cztery kolumny (dwie wielkie firmy Tonsil i 2 malutkie z mojego Sanyo). Zrobiłem sobie w pokoju kwadrofonię, tyle, że ciągle siedząc w tzw. środku, podłączyłem kolumny na skos. W rezultacie nie miałem standardowego odbioru kanałów lewa, prawa, a bardziej przód lewa z tylną prawą i przód prawa z tylną lewą. Dźwięki latały mi nad głową, ale w tamtym czasie nie było czegoś takiego jak kino domowe w postaci zestawów 5 głośnikowych, a mój patent, uwierzcie, brzmiał wyśmienicie. Jak na domową robotę, czułem się wówczas zwycięzcą i często karmiłem rodziców, a przy okazji sąsiadów swoimi dźwiękami. Ach, to były czasy.
Muzyczka… dzisiaj będzie ciekawie, bo ja już wiem o czym chcę napisać ale to wyjdzie dopiero za moment. Nie będzie pętli, więc wieczór (przynajmniej mój) zapowiada się ciekawie.
U mnie leci, zatem wracam do myśli. Tak jak ja wówczas wołałem mojego Tatę chcąc podzielić się jakimś muzycznym odkryciem, tak dzisiaj przychodzi do mnie mój Syn otwierając przede mną swoje dźwięki. I wszystko ok. Zauważyłem jednak, że na przestrzeni tych lat coś się zmieniło. Nie nadążam za muzycznymi aplikacjami, nie mam, nie stosuję. Kiedy Młody uświadomił mnie, że wrzuca sobie jakieś numery na Spotyfi, że tam ma całą dyskografię, źle, zbiór ulubionych numerów, zdębiałem. Kiedyś nagrywałem sobie tak płyty, które opisywałem „Różne”. Czyli wszystko i nic.
Ale nie, jednak nie wygląda to tak topornie jak sobie wyobrażałem. Można to ładnie skatalogować ale i tak nie o to mi chodzi. Starałem się wytłumaczyć Synowi i tu dochodzimy do sedna, że numery wyrwane z płyty mają ciut mniejszą wartość. Oooo pewnie, zdurniał powiecie. Tyle singli, tych chociażby radiowych, które są hitami. I wszystko się zgadza, tyle, że gdyby zespół chciał nagrać tylko ten numer, nie robiłby płyty. Bo po co? Więc jaki jest cel są pozostałych numerów? To, że numer będzie na tzw. topie czuje się już na próbach. Co zatem z resztą? Gorsze? Przecież nie nagrane jako wypełniacze.
Staram się zaszczepić w Młodym, że powinno się słuchać płyt w całości, od deski do deski. Bo tylko wtedy można wychwycić istotę albumu, który wydał dany zespół. Nic nie jest przypadkiem, a tym bardziej ułożenie numerów na płycie. Mają kierować w konkretny sposób emocjami słuchacza, czasem jest to złożona opowieść, kiedy tekst wszystkich numerów opowiada jedną historię jak w przypadku kilku płyt Kinga Diamonda. Doskonale pamiętam jak sam ze swoim zespołem wybieraliśmy kolejność utworów na demówkach. Zawsze chodziło o zbalansowanie emocji, rytmu. Zwykle ruszało się mocnym akcentem, potem podtrzymanie, i jeszcze trochę, by za moment nieco spuścić z tonu i dać odpocząć słuchaczowi. Potem znowu, konkretne poderwanie i finał, który powinien zapaść w pamięć. Z pozoru proste zadanie, 5-6 numerów, ale żeby w pełni pokazać ich wartość, nie mogło to się odbywać na automacie. Powinno to jakoś wyglądać (brzmieć), miało ciekawić, opowiadać muzyczną historię, nawet nie połączoną tekstem. Nie mam pojęcia jak to ma się w praktyce z innymi gatunkami ale przyznam szczerze, że w najbliższym czasie spróbuję zrobić sobie taki ”research” i sięgnę po jakąś płytę wykonawcy preferowanego przez mojego Syna.
Na moje szczęście mam wiele płyt, które są genialne w całości. Jest też kilka zespołów których całe dyskografię mogę łykać bez zwątpienia i za każdym razem podczas takowego okrążenia wychwytuję coraz to ciekawsze detale. W poprzedniej pracy dużo jeździłem autem. Oczywiście na pendrivie miałem między innymi dyskografię Iron Maiden, która leciała w pętli. Od pierwszej płyty do ostatniej i tak w kółko. Niesamowite, bo przy takim odsłuchu słyszy się również zmiany czasowe. Ewolucja sprzętu, jego brzmienia, które z biegiem lat stawało się coraz czystsze i bardziej wyselekcjonowane. Aaaa i przede wszystkim doświadczenie muzyków. Podobnie mam z Motorhead, czy chociażby ACDC.
Doszedłem do tego etapu, że aby poznać interesujący mnie zespół, zaczynam nie tyle słuchać ich całych płyt, co właśnie wałkując pełną dyskografię. Często się zdarza przecież, że zmieniają się muzycy. Jedni odchodzą, inni przychodzą. Nikt nie jest taki sam i choć dobiera się tych najbliższych „duchem”, to technika, styl zawsze się rozróżni, a już w ogóle prezentacja sceniczna. Kiedyś pisałem o tych zmianach, ewolucjach zespołów, to było na samym początku przygód z muzycznym szwendaniem (mam, cz.2 – sprawdziłem).
I teraz zobaczcie. Kiedy pada pytanie, znasz zespół X? W głowie świdruje odpowiedź, bo słyszałem kilka numerów w radiu, czy może przeleciały mi na YT. To znam czy zaledwie wiem o jaki zespół padło pytanie? Tu można oczywiście pójść o krok dalej, a mianowicie czy podoba mi się takie granie. Można trafić zupełnie przypadkiem na słabą płytę, bo i takie się zdarzają. Albo lepiej, z innym wokalistą, który przez kilka płyt był w zastępstwie. Jak wówczas ma się to do wiarygodnej oceny? Nijak, nie da się. Ten przykład pokazuje, że nawet słuchając płytę od deski do deski, obraz zespołu nadal jest za mgłą.
To tyle na dzisiaj, poniżej rozpiszę płyty, które polecam w całości. Wystarczy wkleić w wyszukiwarkę YT i zachłysnąć się dźwiękami. I tego Wam i również sobie życzę…
Anathema - Judgement (FULL ALBUM)
R̤am̤mst̤e̤in - Mṳt̤ter 2001 Full album
King Diamond - 1998 - Voodoo © [2×LP] © Vinyl Rip
M͟e͟g͟a͟d͟eth͟ ͟Y͟o͟u͟t͟h͟a͟n͟a͟sia͟ full album 1994
Metallica - Master Of Puppets [Full Album]
Judas Pries̲t̲ - Angel Of Retributi̲o̲n̲ (Full Album) 2005
Iro̲n̲ Maid̲e̲n̲ - B̲r̲ave N̲ew W̲o̲rld (Full Album) 2000
oraz bonusowy
Motörhe̲a̲d̲ - I̲n̲ferno (2004) [Full Album] HQ
Dobranoc, a dla niektórych pewnie dzień dobry.
Pozdrawiam Michał
Dobry wieczór, dzień dobry.
– A Ty Tato jesteś metalowcem? – padło jakiś czas temu z ust mojego Syna.
– hmmm, oczywiście – odpowiedziałem.
– Ale nie jesteś brudasem?
Roześmiałem się w tejże chwili, bo faktycznie, kiedyś, w taki sposób określało się chłopaków z długimi włosami i ubierających się na czarno. Za moich młodzieńczych lat, wszystko było szufladkowane. Jesteś łysy i masz jeansy z szelkami to na pewno skin, masz starą skórzaną skórę (czyt. kurtkę), wąskie spodnie i glany z kolorowymi sznurówkami a na głowie przynajmniej leżącego irokeza – punk. Wyznawcy metalu też wyglądali inaczej, długie, często rozpuszczone włosy, czarne koszulki z ulubionymi zespołami i oczywiście glany albo trampki. Skąd zatem określenie brudas? Nigdy nie znalazłem odpowiedzi, bo codzienna higiena przecież nie wynika z zamiłowania do muzyki.
Cały czas zastanawiam się jak to jest być piętnowanym pod względem muzycznym. Jak pokazuje historia, można. Wiele razy uciekałem przed skinami, a i nawet gdy już miałem swoją rodzinę spotykałem się z dziwnymi komentarzami. Kiedyś odbierając Syna z przedszkola mijaliśmy grupkę młodych, na oko licealistów. Już dawno byłem po studiach, więc różnica wieku była znaczna.
– Co dzisiaj na obiad? – padło z ust Młodego.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tle uśmiechów ktoś z towarzystwa rzucił słowem „koty”.
Tak, to było nawet śmieszne, choć mój Syn wówczas tego nie zrozumiał i pewnie puścił to mimo uszu. Nie jadamy zwierząt, przynajmniej tych domowych i nigdy nie próbowałem innych. Krowa, świnia, kura, kaczka to co innego. Bardziej metalowym klimatem mogła by być koza przez swoje poroże, choć i tutaj zatrzymałem się jedynie na kozim serze. Słaby ze mnie zatem metalowiec. Ozzy Osbourne przecież odgryzł głowę nietoperza podczas jednego z koncertów ;) . Nie mamy w planie na pestrzeni zbliżającego się tygodnia podobnych dań.
Przy okazji tamtego incydentu z okolic przedszkola zwróciłem uwagę na to jak wyglądam, bo przecież nie miałem już długich włosów. Czym się zatem zdradziłem? Ok. Od kilku dekad ubieram się na czarno. Ot tak. No może nie do końca. Zacząłem dopuszczać odcienie szarości, ale podobno to właśnie czarny wyszczupla hehehehe.
Moja Żona stwierdziła już dawno, że jestem konserwą. Taką względem mody, stylu itd. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale tak jest wygodniej. Często się spieraliśmy, że czarne to nie zawsze czarne i niestety część niespodziewanych dla mnie prezentów musiała iść do zwrotu. A niby to takie proste. Z drugiej strony, jeśli coś pasuje, to po co szukać zamienników? Wystarczy wymieniać zużyte na nowe o ile marka produktu na to pozwala. Buty znam na pamięć, tzn. ich model, spodnie podobnie. I gdzie tu brudas się pytam? Ok, w ogólnym odbiorze wygląda jakbym ciągle chodził w tym samym przez wiele lat, więc może tu. Rozumiem ale przecież nie śmierdzi.
Omijam zupełnie temat higieny, bo nie znam metalucha, który nie dbałby o swoje długie włosy, brodę, wyciągniętą niemal z gabloty koszulkę ulubionego zespołu, więc pomijam go i odrzucam jako niesłuszny zarzut.
Tak sobie gadamy a w tle już czwarty numer Megadeth. Tak się złożyło. Przed nami kolejny utwór i ten akurat grałem kiedyś na basie. Grając w zespole ma się dostęp do wielu instrumentów więc w chwilach przerw pomiędzy sztuką, można dać sobie na chwilę improwizacji, czy też pójść w kierunku nowych doświadczeń. I właśnie moją była w tym przypadku gitara basowa i ten numer.
Cóż, metalowcem się jest, a nie wygląda. To takie moje stwierdzenie względem minionych lat. Mam w szafie swoje legendarne spodnie skórzane, wiązane z góry do dołu kupione w rodzinnym Krakowie kiedy Mama wysłała mnie po adidasy. Bardzo się zdziwiła, kiedy zamiast butów na plan weszły spodnie. Chyba bardziej przeżywała lato niż ja w swoich pierwszych glanach. Mam też ramoneskę, ubrałem ją chyba ze cztery lata temu podczas jakiegoś okolicznego festiwalu. Taki oldschool metal.
To chyba tyle w kwestii ubioru. Nie szata zdobi człowieka, choć jak się okazuje mocno go charakteryzuje. Nie musi być nachalna by wywoływała niepokój i odrazę. Na szczęście mam to w szerokim poważaniu i dzisiaj wyglądam jak wyglądam. Trzymam się swojej racji, przekonaniom i przede wszystkim wygodzie.
Ale faktycznie, nurty muzyczne bardzo mocno się dzisiaj rozpłynęły. Nie wiadomo kto jest kto, nie widać kto czego słucha. Kiedyś było łatwiej. Od razu było wiadomo czy to swój czy wróg. Oczywiście umownie. Mój Syn nie słucha metalu, o zgrozo hehe. Łazi w luźnych jeansach, długiej bluzie i pokazuje mi palcami przed nosem dziwne kombinacje. Tu też ogromną rolę odgrywa środowisko, mam tego świadomość. Inność w tym przedziale wiekowym to rzeźnia.
Dzieci, taaaa, młodzież w tym czasie jest wyjątkowo okrutna. A dla rozwijającego się nastolatka środowiskowe wykluczenie z tzw. środka zainteresowania to mocny cios. Więc i ja z Żoną walczymy z trendem nastolatka, z markami ciuchów i cenami hehehe. Kiedyś chodziło się do babci z pragnieniem pomocy w posprzątaniu obejścia, ogarnięcia ogródka z nieśmiałą nadzieją na jakikolwiek zarobek. Dzisiaj, jak obserwuję, ten patent ma się w doskonałej formie i nadal działa. Chwała dziadkom.
To tyle na dzisiaj.
Przydałby się jakiś dobry numer na koniec, a z tym jak zwykle najtrudniej. By był godzien wieczoru.
Może tak, gdzie wokalista Megadeth stanie na jednej scenie ze swoimi kolegami sprzed… o ho ho ho … z czasów Kill’Em All Metallici.
I tym miłym akcentem, życzę dobrej nocy, choć dla mnie jej niewiele zostało. Mam umówione śniadanie z Żoną na 9tą, a jest niemal piąta. Słabo to wygląda z mojej perspektywy.
Dobranoc, dla tych którzy nie śpią i oczywiście dzień dobry dla tych co dopiero wstali w ten niedzielny poranek, czy przedpołudnie. Nic, znikam.
Pozdrawiam - Michał
Dobry wieczór, dzień dobry.
Mój Syn (13L) poszedł sam do kina. Tak, pierwszy raz i faktycznie sam, pomijając moje wcześniejsze podejrzenia. Wybrał się na seans najnowszej odsłony Batmana. Na filmy z wytwórni Marvel zwykle chodzimy razem, ale tutaj, niestety nie przypasowały moje zmiany w robocie, więc decyzja była po Jego stronie. Odebrałem go po seansie i wydawał mi się nieco dziwny. Odpowiadał pełnymi zdaniami, jakby uważał na ton swoich wypowiedzi. Wszystko jak w zegarku, ta sama barwa, spokój. Wróciliśmy do domu i dopiero zaczął opowiadać. Że spoko, że zmienił miejsce bo kino było prawie puste i że usłyszał niesamowity numer. Oooooo jesteśmy blisko – pomyślałem.
I faktycznie, po chwili zapytał czy znam numer „Something in the Way”? No jasne – odpowiedziałem, przecież to ostatni numer na płycie „Nevermind” zespołu Nirvana.
Przez chwilę, poczułem jak rozpiera mnie duma. Mój Syn docenił moc starego klimatu. Dzisiaj podesłałem mu ten sam numer w wersji z koncertu MTV Unplugged. Dopowiedziałem historię końca bytu wokalisty i tyle. Swoją drogą jak teraz słucham tej wersji filmowej, uważam, że całkiem spoko ją podrasowali.
W „Black Widow” też był numer Nirwany, tyle, że nieco bardziej zmieniony. Mimo to, utrzymuje swój klimat, pomijając żeński wokal.
Dlaczego zacząłem o Nirvanie? Bo zaczynam dostrzegać, że historia zatacza koło. Kiedy MTV wypuściło na świat legendarny koncert unplugged miałem wówczas 14 lat i już znałem większość numerów zespołu. Młody ma rok żeby je poznać trzymając się ściśle czasu. Nieeeee, nie myślcie, że teraz będę cisnął by tego dokonał. Zostawiam mu wolną rękę, będę tylko obserwatorem, jak moi rodzice.
Ostatni numer z nowojorskiego koncertu.
Projekt MTV Unplugged nie miał w sumie lekkiego startu. Nikt nie sądził, że tak się przyjmie, a i Nirvana była wówczas przyjęta „po godzinach” żeby nie zakłócać rytmu stacji i nie blokować studia. Na szczęście poszło, a i oddźwięk jak widać był zadawalający skoro później uczestniczyło w nim tyle znamienitych zespołów. I w sumie te akustyczne wersje dotychczas znanych numerów tak poszły w eter, że dzisiaj nie trzeba MTV by móc doświadczyć ich delikatnej wersji.
Alice In Chains
David Gilmour
Eric Clapton
Counting Crows
3 Doors Down
Slash & Myles Kennedy i to jest dla mnie niespodzianką!!!
Goo Goo Dolls (trochę przymknąłem oko, bo wersja nie do końca jest unplugged)
Ok, skoro już złamałem zasadę, czas kończyć, stąd już blisko w każdym kierunku, ale żeby zachować jakąkolwiek przyzwoitość względem pierwszego numeru zrobię mega przewrót. Bo skoro w Nirvanie na perkusji grał David Grohl to czy jako wokalista i gitarzysta to wciąż ten sam człowiek?
Nie sądzę… :o)
I tyle, dziękuję za uwagę,
Dobranoc i oczywiście dzień dobry.
Dobry wieczór, dzień dobry.
Sytuacja na świecie jest niezbyt zadawalająca. W sumie to zawsze była, tyle, że dzisiaj jest tuż obok. Sam na ile to możliwe włączam stacje, przeglądam serwisy, czytam relacje tych, którzy wiarygodnie mogą przedstawić mi to co tak naprawdę dzieje się za granicą. Jestem czujny, nie panikuję, nie wykupuję paliwa, makaronów, czy papieru toaletowego. Żyję, niby normalnym trybem, wiedząc, że przed pewnymi wydarzeniami nie da się uciec. Mam przecież rodzinę, rodzeństwo, rodziców. Nie mam dokąd uciec. Mam jednak nadzieję, że nie będzie trzeba się bronić i w tym kontekście zacytuję post Naval’a – byłego, polskiego specjalsa z GROM-u.
A teraz muzyczka, bo ona i w takich chwilach ma moc. Często podnoszącą na duchu, czasem pomagająca uspokoić myśli. Zwykle mocna, przejmująca jak wydarzenia w tle.
tak, musiałem. Rozpocząłem temat od Iron Maiden i pewnie na nim skończę, bo któż jak nie oni. Ok. Można wrzucić dziesiątki zespołów na co i tak nie mam czasu. Rano mam umówione śniadanie z Żoną ;) Z drugiej strony, to moje gadanie przeciągnęło by się do niepojętych rozmiarów i któż by to czytała nie mówiąc o słuchaniu. Dobra kolejny numer.
Dobry numer, gdyby nie te filmowe zwolnienia, które wypaczają budowany klimat. Mimo to, genialne jest to tykanie na werblu.
To teraz z grubej rury
numer, który niegdyś zniszczył mnie jak sama płyta. Melodyjność, charakterystyczne dżydżydży i dźwięk bębnów, to trrrrrr, które perkusista wyczynia stopami. Niepojęte było to dla mnie w tamtym czasie (miałem 15 lat). Szok. Prędkość, precyzja, wszystko w punkt. Amen.
Ten numer znają chyba wszyscy, wiec komentarz będzie zbędny. Tak, też go grałem w domowym zaciszu. Nie śpiewałem nigdy, wszystkim wyszło na dobre.
To teraz coś mocniejszego.
Do dzisiaj nie mogę rogryźć Megadeth. Znam chyba trzy płyty na wylot, które cenię i chciałbym mieć na winylu, ale reszta tak mi średnio pasuje. Może to kwestia osłuchania, albo tak jak w Metallice, coś się kiedyś kończy. Tyle, że tutaj te moje ulubione to bardziej ze środka niż od początku. I właśnie, może za mało pierwszych słuchałem, ale z kolejnej strony po co? Skoro nie podeszły za którymś razem. Ach, dylematy.
To teraz klasycznie, zmiana tempa, nastroju. Temat wciąż ten sam.
tego zespołu nie trzeba przedstawiać. Ikona, fundament… można nazywać na różne sposoby i będzie to się trzymało prawdy. Ktoś mógłby zapytać Black Sabbath czy Osbourne solo? Dwa zupełnie różne klimaty mimo tego samego wokalisty. Nie widzę możliwości żeby tu wstawić znak równania. Inne aranżacje, inne brzmienie, taktowanie, nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię.
Ok. To teraz mocniej.
Jest moc! Och jak ja uwielbiam to dżydżydży. Poezja dla mojego ucha. I ten ride (20” blacha) w zestawie perkusyjnym.
To dla odmiany nieco lżej ;)
Dobry numer, wiekowy, ale daje radę.
I odskoczymy trochę… to będzie dobry akcent. Był przecież Claude Hooper Bukowski.
Bukowski! Bukowski! Mam już ciarki.
niesamowity numer.
A za tym to już krok od absolutnej kompozycji.
dziesiątki filmów, baaa może i nawet setki użyły ten numer podczas fabuły. Absolutne mistrzostwo świata jeśli chodzi o wojenny klimat. Tak chciałbym pokazać jego wydźwięk podczas koncertów ale to nie czas.
To teraz jeszcze inaczej…
i
i ostatni
To na zakończenie… starym zwyczajem, skoro rozpocząłem temat IM to niech będzie…
Finał?
O pewnie!
YT podpowiada mi tytuł, ale wybiorę inny. Tam też walczyliśmy jako zalążek narodu. Teraz pozostaje i tylko znaleźć najlepszą wersję tego numeru.
Niby mam, zobaczymy.
To już finał. A więc jeszcze raz Iron Maiden, przy tym numerze ścisk pod sceną jest niesamowity. Ale zaraz za nim krzyk wynosi ponad wszystko. Niesamowite uczucie, kiedy kolega wbija ci łokieć w żebra jednoczenie krzycząc z tobą:
„Run, live to fly, fly to live, do or die.
Won't you run, live to fly, fly to live, Aces high.”
I tak można znowu do rana a mam już 3:50 na osi (Żona mnie zatłucze), ale warto było. Niesamowita muza, szeroki wachlarz numerów i ciągle niewyczerpany temat. Wojna to płodny wątek i zarazem przerażający.
Dobranoc, dla większości dzień dobry.
Dobry wieczór, dzień dobry.
No cóż, muszę się przyznać, że nie ogarniam obecnych nurtów muzycznych. Nie znam muzyków z nowych zespołów i tu nie chodzi mi tylko o metal. Przede wszystkim, przestałem nadążać za muzyką jaką słucha w domu nasz Syn. Skoro o tym zacząłem, to musi być mocno obok. I jest, choć czym dłużej to analizuję to już sam nie wiem czy faktycznie ma to takie znaczenie. Bo przecież muzyka powinna uskrzydlać, czy zatem ważne jest jakie to brzmienie konkretnie dociera do słuchacza? Cieszę się, że słucha muzyki, że ma poczucie rytmu i zaczyna się utożsamiać z wykonawcami. Przechodziłem w Jego wieku ten sam etap, tyle że w moich uszach wówczas dominowały o wiele cięższe dźwięki.
I tak jak kiedyś za nastolatka „prychało” się z pogardą dla odmiennych gustów, tak dzisiaj jako Ojciec, staram się zrozumieć ludzi (w tym Syna), którzy nie fascynują się metalowymi brzmieniami. Wbrew obecnej sytuacji, robiłem wszystko by zakorzenić w nim mój kierunek… póki co, nie wyszło.
Kiedy wiedziałem już, że będę dumnym Tatą, rozpocząłem swoją misję w przygotowywaniu muzycznego zaplecza. Od ciąży po pierwsze miesiące po narodzinach wałkowaliśmy wspólnie z Żoną set listę z repertuaru Rockabye Baby!
i np.
Jak dzisiaj patrzę, wachlarz względem tamtych czasów mocno się poszerzył, ale czy faktycznie działa? Tak, wiem, że do pewnego etapu dziecięcy słuch chwyta za dużo niż powinien. Że nie ma wyrobionej reakcji tłumienia pobocznych dźwięków i dostaje każdy kolejny bezpośrednio, niczym strzał ze stadionowej wuwuzeli. Odczekałem karmiąc nas delikatnymi aranżacjami aż zapaliło się zielone światło. Czułem, że te numery są przekłamane. Przecież to nie to brzmienie, brak instrumentów gitarowych, żywej perkusji no i wokalu. Jak dziecko ma przyswajać brzmienie, skoro wszystko jest wypaczone? Zaczęliśmy nowy etap edukacji.
I wszystko było ok, młody wchłaniał dźwięki, ale później to radiowe numery wyszły na czoło muzycznego peletonu. Gdzieś mam nawet filmik jak wygina się do poniższego numeru.
Rytmiczne? Oczywiście. Żywe instrumenty? Owszem. I to chyba był jeden z Jego pierwszych samodzielnych wyborów typu „puść tę piosenkę”. Później to już codzienny tryb rodzinny, Ojciec w piątkowe wieczory, sobotnie ranki odpala sprzęt więc trudno nie słyszeć. W samochodzie to samo, więc chcąc nie chcąc, ten mój metal brzmi. Lubię jak czasem wejdzie do pokoju i zapyta „ a co to? Fajne”. Rozpoznaje ze słuchu co to Iron Maiden, Motorhead, AC/DC więc minimum mamy zdobyte hehe. Jest to jakiś drobny sukces. Tyle, że ten kij ma dwa końce.
Bo przecież tak jak ja niegdyś wołałem swojego Tatę, żeby posłuchał jakiegoś numeru, tak dzisiaj ja jestem wzywany do tablicy i co najgorsze, powinienem wydać opinię. @%#^&#@ I to jest trudne. Bo jak? Oczywiście można skwitować krótkim „do dupy”, ale czy to jest satysfakcjonująca odpowiedź? Zatem dzielnie słucham, analizuję i wyciągam plusy i minusy.
I weź tu mądrze zrecenzuj skoro ja tego zupełnie nie czuję, dzisiaj mnie zastrzelił tym numerem. Wiem, jak słucham kolejny raz, wychwytuję, że tam są tylko cztery dźwięki. To tak jak punk na tle metalu za dawnych czasów. Był prosty muzycznie, miał minimum dźwięków i kontrowersyjny tekst. Tutaj się w niego nie wsłuchałem, ale muzycznie mało ciekawie, komputerowo, inne numery tego wykonawcy są bardziej przyjazne.
Czasem próbuję nawiązać jakąś wspólną relację, poprzez szukanie innych dźwięków. Nie powiem przecież bezpośrednio, olej to, słuchaj metalu hehehe. Podrzucam stare rzeczy, kiedyś w Jego podobnych klimatach była tzw. Wizja lokalna, o wiele bardziej przejrzysta.
Z tego co pamiętam, sporo miast w tym projekcie uczestniczyło. To nasze miasto. Młody wysłuchał, pokiwał głową, że to „old school” i dotrwał do końca. A potem wytoczyłem najcięższe działo jakie posiadałem w ostatnim tygodniu. Nawet starszy z Synów przyleciał jak włączyłem. To było mega muzyczne wydarzenie tego roku. Zupełnie nie w moim klimacie, ale miało klasę i tego nie można mu ująć. Rozmach i przede wszystkim zestawienie muzyków, którzy odcisnęli piętno na światowym… nie wiem jak to nazwać… rapie, hip-hopie, bitach. Zrozumiecie sami.
Grubo skrojona akcja. I śmiem twierdzić, nieważne jaka jest muza. Póki ma swoich odbiorców, by w takiej ilości zebrać ich w jednym miejscu, to ja nie widzę nic przeciwko. Nie będę palił koszulek, nie będę rzucał oszczerstw. Uwielbiam występy na żywo, bo pokazują reakcję publiczności, tę harmonię wykonawcy z odbiorcą, którzy żyją jak jeden organizm. I tu opadła mi szczęka. Byłem w szoku. Serio.
Podsumowując dzisiejszy wieczór, jak widzicie nie udało mi się zakorzenić u Syna zamiłowania do cięższego brzmienia. Nie wybrał, póki co, ścieżki opartej na żywych instrumentach, długowłosych wykonawcach. Ale to nic. Ma jeszcze czas hehe. A tak na serio jak teraz patrzę, oboje nauczyliśmy się wiele od siebie. Obracamy się w różnych względem siebie klimatach muzycznych, a mimo to nikt na nikogo nie warczy. Nie patrzymy na siebie z pogardą, nie ujmujemy wartości. Tolerujemy różne style muzyczne, próbując się nawzajem zaciekawić. Nie przekonać do swojej racji, ale pokazać, że można uciec w zupełnie innym kierunku muzycznym.
I właśnie naszła mnie refleksja. Może wśród tych moich początkowych zmaganiach w celu zbliżenia względem metalowej muzyki dokonałem zupełnie czegoś innego. Czegoś o większym zasięgu. Tolerancji, że można inaczej. Z innymi instrumentami, w innym rytmie. Że tu i tu można ekscytować się z każdego kolejnego dźwięku. Że tak samo jak ja trzydzieści lat temu upodabniałem się do swoich idoli, tak dzisiaj jestem świadkiem jak On dobiera fryzurę, ubiór względem swoich.
Na koniec połamaniec, spróbuję to wszystko połączyć.
Dziękuję, za uwagę,
dobranoc i dzień dobry,
Pozdrawiam - Michał
Chciałem weselej, ale boję się, że jak będę odwlekać temat, to opadną emocje i guzik z tego wyjdzie. W czwartek tj. 10 lutego, świat muzyczny zakrztusił się wiadomością o odejściu z tego padołu ikony polskiego metalu. To nie była nagła śmierć. O trwającej chorobie Romana Kostrzewskiego media bębniły od dłuższego czasu. Odwoływano koncerty, sesje nagraniowe, a Pan Roman mizerniał z dnia na dzień…
… i każdy miał nadzieję, nieeee, źle. Ja sam nie dopuszczałem takiej możliwości, że tego człowieka może kiedykolwiek zabraknąć. Polska scena metalowa z Romanem Kostrzewskim to chyba, uwaga bo aż sam się boję takiego porównania, to jak Lemmy Kilmister z Motorhead dla Anglików. Tyle, że ten nasz nie grał podczas koncertów na basie, ale za to świetnie tańcował (kto był na koncercie, ten wie o co mi chodzi).
I stało się, wiadomość szybka, krótka, Roman już nie zaśpiewa, nie nagra kolejnej płyty, a ja nie zobaczę się z nim na kolejnym koncercie w Gdańsku. Zasnął… jak kamień.
To była szkoła średnia, technikum, kiedy pierwszy raz miałem styczność z twórczością zespołu KAT. Pamiętam, że mój kumpel z sąsiedniej ławki rozpływał się w tych dźwiękach, a ja tak niekoniecznie. Miałem wtedy już swoje uklepane zagraniczne ścieżki i na polski metal zerkałem bardzo ostrożnie. Cóż, wówczas nie poszło. Nie poleciałem za Jego fascynacją i temat upadł. Jasne, wiedziałem co to, jak brzmi itd. Mimo to nie zatrybiło. Niedługo później trafiłem na kolejnego typa, który miał niesamowitą kolekcję kaset magnetofonowych i między innymi dostałem przegraną koncertówkę „38 minutes of Life” z 1987 roku. Przesłuchałem i coś wówczas pękło…
Ballada, metalowa, polskiego zespołu. Szok. Nawet jak teraz puszczam, łapię się na tym, że ciągle pamiętam słowa, o leci „Z wilka wilk, z nędzy nędza, a z krwi krew”. A za chwilę, oooo właśnie teraz „Idzie armia. Zejdź! Fallus, wymię. Zejdź! Ciepły czarci kult. Idzie armia.”
Od tego czasu żyliśmy z KATem po przyjacielsku. On nie narzucał mi się kolejnymi płytami, a ja zaglądałem gdy było różnie. Tak to przecież powinno się odbywać. Bez zobowiązań, przychodziłem gdy potrzebowałem mocy, On mi jej udzielał i pewnie wiedział, że za jakiś czas znowu wrócę.
Jeśli chodzi o ballady, te milowe kroki w historii polskiej muzyki to… bez wątpienia… łza
oh jak to brzmi na żywo, magia.
„daję ci moją łzę”…
i dalej
„Okręt mój płynie dalej gdzieś tam. Serce choć popękane chce bić. Nie ma Cię i nie było jest noc. Nie ma mnie i nie było jest dzień”
Ten numer, to chyba, nieeeee to jest najlepszy kawałek wszechczasów. Muzyka genialna, tekst? Oj chciałbym, żeby ktoś tu z naszych podjął się analizy. @LetMeRead spróbujesz? Tak, rękawica rzucona. Któż jak nie Ty ;)
Ten numer, a w ciągu tych paru linijek tekstu zdążyłem go przesłuchać trzy razy, wywołuje u mnie zawsze wiele wspomnień. Jest niesamowity. Za krótki, stąd te powtórzenia. Ach.
W międzyczasie trafiłem zakulisowe video polskiego zespołu Decapiated, na którym gitarzysta siada za pianinem i leci z nutkami KATa… nie wrzucam tej aranżacji, bo dostępna jest tylko na FB, jeśli ktoś chętny to czekam na sygnał. Polecimy od razu z oryginałem, bezpośrednio z płyty.
Ale KAT to przecież nie tylko ballady, choć płyta „Buk – akustycznie” nadaje tym numerom zupełnie innego wymiaru. Kiedy 3-4 lata temu byłem na koncercie KATa w gdańskim Parlamencie, znałem set listę zespołu, więc gdy zespół niby schodził ze sceny doskonale wiedziałem, że czekamy na deser. W tamtym czasie w jego skład wchodził między innymi numer Odi…
Jak teraz sprawdzam, dużo jest filmów z ostatnich czasów, kiedy Roman walczył z chorobą. Włączmy zatem wersję studyjną, baaaa z teledyskiem. Niech ma. Niech się dzieje.
I ten numer zniszczył mnie. Sponiewierał aranżacją gitarową, tempem i tekstem. Swoją drogą tekst też jest godny fachowej analizy.
To tyle… w międzyczasie ogarnąłem jeszcze książkę Romana Kostrzewskiego…
Ciekawa pozycja.
Dobrze, dość. Koniec. „Popiór” to ostatnia płyta na której zaśpiewał Roman Kostrzewski, więc zakończę w ten sposób.
Dziękuję, dobranoc, dzień dobry.
Pozdrawiam - Michał
Dobry wieczór, czy już dzień dobry?
Chciałbym przedstawić krótką historię jednego numeru.
Znacie pewnie to uczucie, kiedy gdzieś tam z tyłu głowy włącza się melodia. Uśmiechamy się do siebie, bo to fajny numer i nucimy. Wszystko jest super do momentu… Zaraz, kto to śpiewał. No ten, no przecież znam. Śpiewając wówczas słowa to już pół sukcesu, ale nucąc samą melodię… Ooo to już wyższa półka na drodze ustalenia tytułu lub chociaż wykonawcy. Najgorszym moim scenariuszem, a zarazem najczęściej doświadczanym jest mieć w głowie parę pierwszych nutek, jakiś rozmazany obraz wykonawcy względem wyglądu co sugeruje, że nie było w tym momencie radia. Parę dźwięków do wygwizdania co wychodzi mi najlepiej i dalej nic. Ciemność, ani wykonawcy, tekstu, totalna pustka. A niee, jeszcze obraz młodego chłopaczka, niesamowicie pogodnego.
Taki stan wkręcił mi się na ostatniej roboczej nocce. Ze środy na czwartek. Tak sobie zwykle nucimy z kolegą na linii i podtrzymujemy na duchu i w pewnym momencie zacząłem gwizdać ten kawałeczek. Przyczepił się i nie odpuszczał. Przepadłem. Potem zapomniałem ale sukcesywnie wracał z każdą godziną gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem co to za numer. Tzn. w sensie zaszufladkowania względem wykonawcy. Próbowałem o nim zapomnieć, ale co tam… Ni chu chu. Wiercił mi dziurę w głowie, ja gwizdałem jak czub w nadziei, że może coś się odblokuje i melodia poleci dalej. Nic.
Mówię, Paweł co to za melodia? Spojrzał na mnie, przyznając, że słyszał co intonuję ale musiałby się skupić, więc podchodzi do mnie żebym mu zagwizdał do ucha. Hehehe. Ja w śmiech, weź tu zagwiżdż patrząc na kogoś kto słucha. Nawet mięśnie twarzy przestają działać jak powinny. Zrobić dziubek i dmuchać? Takie proste przecież. Hehehehehe. Staliśmy tak przez chwilę, więc odpuściłem. Cóż umrę w niewiedzy.
Po jakimś czasie spoważniały nastroje i udało mi się zagwizdać jednocześnie patrząc czy Paweł jest w pobliżu i usłyszy melodię. Pozostała mi więc nadzieja, że rozpozna i poda mi wykonawcę. Nie zauważyłem błysku w jego oczach, a odpowiedź po chwili zastanowienia uzmysłowiła mi, że jestem ciągle w czarnej du&ie. No nic „Oj maluśki, maluśki” nie pasowało mi tu zupełnie i choć często przewalamy wspólnie bardzo szeroki repertuar, to w tym momencie pieśni sakralne nie przybliżyły nas do sukcesu. Nie tędy droga. Poddał się więc, a ja zostałem sam z moim bólem głowy.
Pomyślałem, aby do szóstej i rzucam wyzwanie mojej Siostrze. Ona też do mnie wydzwania w takich sytuacjach, tyle, że zwykle odpowiedź dostaje od ręki. Z tą nadzieją dotrwałem do rana. Wróciłem do domu, zjadłem śniadanie w międzyczasie nucąc numer Żonie. Oczywiście znała melodię, ale nie potrafiła powiedzieć kto ją wykonuje. Super. Poszedłem spać.
Popołudniu miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia, więc przed wyjściem sprzedałem jeszcze melodię naszym chłopakom, ale również skończyło się bez sukcesu. Tak, to pewnie zupełnie inne ramy czasowe. Wsiadłem do auta, włączyłem w telefonie nagrywanie i jazda. Zagwizdany urywek, wyjaśnienie, jeszcze raz melodia i „wyślij”. Adresatem była Siostra. Z tego co się później dowiedziałem, nagranie poszło po Jej znajomych i wszyscy znali melodię. Nie potrafili tylko jej przypisać. Jakie to odkrywcze.
Wracając do domu miałem moment, że zapomniałem. Uleciało od tak, ale tylko na chwilę. Idąc do góry po schodach znowu nuciłem i szlak mnie jasny trafiał, bo w głowie wciąż widziałem tego uśmiechniętego młodzieńca. No urzekł mnie i to przez niego mam przez ostatnie kilkanaście godzin nieustającą burzę mózgu. Tylko spokój, tylko spokój może mnie uratować, niczym mantrę wygłaszałem w myślach jednocześnie buzując na pełnych obrotach. Wyciągnąłem telefon i w akcie desperacji włączyłem mikrofon Google do rozpoznawania melodii. Zagwizdałem pokonując kolejne piętra. Wyskoczyły wyniki, wszystkie pudła. Zatem ten sposób też nie działa. Pewnie funkcjonuje na zasadzie dopasowywania barwy dźwięków, tekście którego nie miałem, a trafić z głowy w tonację i zmodulować wszystkie dźwięki towarzyszące to już nie lada sztuka by oszukać maszynę.
Odpuściłem. Poddałem się.
Taaaa, ja? W domu już na spokojnie wziąłem jeszcze raz telefon z szaloną myślą co zaraz uczynię. Zaśpiewam, może jednak głos to klucz do sukcesu? Może właśnie wokal ma większą przestrzeń dźwiękową i może… Może coś się uda. Nic mnie to nie kosztowało poza chwilowym wyjściem ze strefy komfortu. Poszło na luźnym „na na na na”, wiedziałem, że tu bardziej chodzi o tonację i melodię. Aż mi skóra ścierpła jak wyświetlacz pokazywał zmieniającą się amplitudę i opisy typu „dopasowywanie” i trach! Wyniki… wszystkie trzy na 11%, ale już widziałem, że pierwszy to strzał w dziesiątkę. Nie znałem wykonawcy, nie znałem tytułu ale czułem, że to ten numer. Odpaliłem z nieopisaną na tę chwilę nadzieją i … MAAAAAM!!!! Nawet numer się nie rozwinął, nie zabrzmiał jeszcze wokal. Nie ważne, ja w głowie wiedziałem jak ten numer dalej się potoczy. Ja ciągle krzyczałem.
Koniec. Nastąpił wewnętrzny spokój, rozesłałem wiadomości do zainteresowanych. Puściłem Żonie i widziałem w Jej oczach aprobatę. Wszystko się zgadzało, moja melodia gwizdana od rana wpisywała się idealnie w tempo, tonację. Ufff. Nienawidzę takich sytuacji, ale cieszę się, że jednak potrafię sobie z nimi poradzić. Coraz lepiej.
OK... to co? Puszczamy?
Włączę numer od którego wszystko się zaczęło, bo to moje wyobrażenie młodzieńca było prawdziwe, choć nie do końca mając na uwadze prawdziwego wykonawcę numeru. Ustawiłem, żeby numer rozpoczął się po ponad dwóch minutach, aby ominąć wstęp i przejść do samego wykonania. Proszę nie regulować odbiorników hehe.
Oto On, Alexander Onofriychuk, prowodyr całego zamieszania. Jak wspomniałem to nie oryginał, więc idę z pomocą.
Przed Państwem… Numer dla którego obnażałem się gwiżdżąc by jak najbardziej przypominał pierwowzór, a w ostateczności zaśpiewałem.
Niesamowita gra na saksofonie, bajeczne brzmienie, mistrzostwo.
Numer jak numer, na tle moich przygód, poszukiwań, rozrasta się na miarę Mount Everestu. To nic, że pewnie niedługo przepadnie wśród kolejnych poszukiwań. Ale miał tę chwilę. Baaa jak teraz patrzę w specyfikację, znalazłem taki oto wpis… ℗ 1979 UMG Recordings, Inc. Jednak co rocznik, to rocznik. Swój odnajduję już raczej podświadomie hehe. Wszystko się zgadza, numer pochodzi z albumu Breakfast in America wydanego w 1979 roku. Ale wnikając dalej, bo przewaliłem Wikipedię, zespół Supertramp to brytyjski zespół. I co? Znowu? Brytyjski? Jak Iron Maiden, Judas Priest, Motorhead? No niemożliwe hehehe.
To chyba tyle, a może nie? Tak sobie przewalam numery Supertramp i ten też jest znany… puszczam, żeby potem nie szukać.
Co za wykopaliska dzisiejszej nocy. Szok.
Wrócę sobie jeszcze do tego chłopaczka, Ukrainiec z tego co mi się rzuciło. Alexander Onofriychuk. Faktycznie jakiś czas temu włączyłem sobie jakieś zlepki Voice’a z muzyką rockową i metalową. Może wówczas mi mignął. Nic, nie ważne skoro już znalezione.
To też On. Niesamowite góry.
Cholera, tam są same góry.
Testujemy, na czymś się wyłoży?
AC/DC
Led Zeppelin
Scorpions
Nazareth (a to Ci odmiana, na to wygląda, że to ten sam człowiek, voice był 8-9 lat temu)
Deep Purple
Starczy w zupełności. Wyleczyłem się. Tak same góry słychać. Nie znalazłem numeru, gdzie zaśpiewałby w niższej tonacji więc to dobry kandydat na operowe śpiewanie.
Na zakończenie, dla równowagi, by położyć się z czystym sumieniem.
ooo… i tego mi brakowało, nie ma pytań, rozkoszne dźwięki. Tak delikatne. Poezja dla zmysłów, co za skład. Achhhh…
Dobranoc i pomyśleć, że cały ten wieczór przez jeden numer.
Niesamowite.
Dobranoc, bądź już dzień dobry.
Ps. Jeszcze jeden. Finał, z tych po napisach.