PS.
Ostatni tydzień przyniósł kolejną, gorącą wiadomość. Drugi singiel Iron Maiden, którego pełna płyta już z początkiem września. Jeszcze nie zamówiłem, ale już wiem, że gdy to zrobię, w rezultacie otrzymam potrójny, czarny winylowy zestaw. I tak jak w przypadku pierwszego numeru czułem ekscytację, podziw względem nowej odsłony Eddiego (maskotki zespołu) tak przy drugim, odkrytym numerze poczułem się nijako. Swoją drogą już wspominałem o tym w jednym z komentarzy na łamach „czego aktualnie słuchamy”, że coś jest nie tak. Wokal znika pośród dźwięków, i czym dłużej nad tym myślę, to dochodzę do coraz śmielszego wniosku, że tak już przecież kiedyś było. Ale zanim do sedna niech poleci…
ten niknący wokal w końcu się jakoś przebija i refren już uważam, że jest mega. Trochę jeszcze mnie drażnią te piski w tle ale… czym dłużej słucham tym bardziej zaczynam wychwytywać coraz więcej detali. Bo ogólnie bardzo trudno ocenić numer za pierwszym razem. OK. Można po pierwszym takcie o ile nie pasuje do gustu pod względem rytmiki lub brzmienia. Zupełnie co innego wystawić opinię w tym przypadku, kiedy słucham ich numerów od ponad 20 lat i każda płyta wydaje się być wyjątkowa.
Do sedna, bo zacząłem szukać skoro czułem, że podobny ton wokalny już kiedyś był, a ta głosowa maniera wpisywała mi się idealnie w lata 2003 – 2006 .
W pierwszych taktach wokalu, co prawda są nałożone dwie ścieżki ale ten niższy? Tak, póki co, to tylko spekulacje. Tzw. węch muzyczny. Już nie mogę się doczekać września. To będzie czas kiedy rozwieją się wszelkie gdybania i dostanę finalny efekt studyjnej pracy. Jaram się jak małe dziecko.
--------------------------------------------------------------------
Ale ja nie o tym, choć jak widzicie to dla mnie bardzo ważny temat. Dzisiaj jednak zapragnąłem zarzucić sobie coś z czasów dalekich. Tak. Uwielbiam w książkach elementy militarne, czy to w postaci rekwizytów, narzędziach zbrodni czy też sięgając po pełne reportaże z pola walki. Połykam również te zmyślone. I mój numer jeden, idealnie wpasowujący się w tamten klimat…
iii w wyśmienitym duecie (nie mogłem się zdecydować)
I tak patrzę, słucham tych ziomków, publiczność się bawi a muzyczka przecież taka nie do końca dla wszystkich. A mimo to bawią się, może to Springsteen, a może faktycznie byli tam wielbiciele Creedence Clearwater Revival. No nic, był też kiedyś taki numer w serialu „Jak poznałem waszą matkę”, że bohaterowie zatrzasnęli kasetę w aucie, która potem leciała w kółko z konkretnym numerem. Mimo, że muzycy mocno przeciętni (przynajmniej na pierwszy rzut oka), jednak chwyciło a aplauz? Właśnie taki…
Kusi mnie żeby pójść znowu w stronę filmową i choć było na przykładzie muzyki smyczkowej to ujmę ten temat inaczej…
Lubicie musicale? Tak, jako facet powinienem je przecież gonić z miotaczem ognia bądź jakimś innym orężem o zwiększonym zasięgu. Ale nie. Ja mam też kilka swoich, które cenię ponad wszystko i nigdy nie wyłączyłbym ich gdyby akurat leciały w publicznej telewizji.
Moim numer jeden to Hair (1979), film który zbiegł się z moimi narodzinami. Nie wiem, może to coś znaczy, może noszę jego piętno. Mogę to sobie tłumaczyć na równe sposoby, w każdym razie pasuje idealnie. Wstęp? Ahhhh
Kto nigdy nie obejrzał tego filmu, gorąco polecam. Cała ścieżka dźwiękowa to mistrzostwo świata. Muzycznie, tematycznie. Doskonała. Była też polska wersja tego numeru ale nie wiem czy jest jeszcze dostępna. Szukam…
Mam, niestety tylko w takiej wersji… ale działa. Numer z tych nagranych podczas pierwszych miesięcy pandemii.
To sięgając jeszcze głębiej zapraszam na kolejny musical i zestawienie Russela Crowe’a z Hugh Jackman’em.
śpiewająco poprowadzony dialog!
Ale był przecież też film, który swą prostotą mógłby przeskoczyć wszystkie z dotychczas wymienionych. Film, musical, który swoją historią zahacza o te najbliższe wartości. Swego czasu byliśmy z Żoną na jego ujęciu w teatrze muzycznym w Gdyni. Doznania? Mega, ale co klasyka to klasyka. Jako przykład, posłużę się jednak wersją filmową, z moich młodzieńczych czasów kiedy to coraz częściej pojawiała się na szklanym ekranie. Niesamowita historia.
i jeszcze jeden choć mógłbym podrzucić jeszcze więcej nutek…
Znowu jestem kupiony. Doskonałe.
W głowie mam jeszcze jeden numer, troche zbliżony klimatem ale nie wiem co wpisać w wyszukiwarkę. Ach, jak ja uwielbiam takie momenty. Oooo właśnie, gdyby to były jeszcze momenty. Znam numer doskonale, słyszę go w głowie, jednak nie czuję punktu zaczepienia, żeby znaleźć go na „psttryk”. Stary numer, wolny. Minimalnie ocierający się o ten ostatni. Cholera, jak ja uwielbiam takie chwile. Nic, odpalam pomoce naukowe i zaczynam grę skojarzeń.
(30 minut później)
Chyba mam, słucham… Taaa ja już wiem, że padł strzał w dziesiątkę. Ok, prawie, bo wynik numerów wskazał mi postać o nazwie Moby. Czułem się już bliżej sedna, a jednocześnie zacząłem intensywnie bawić się literkami, przywoływać w głowie wersy znanego przecież numeru. Udało się, nie Moby a the Moody Blues, a numer to już z górki - Nights In White Satin.
Ale skoro ciągle deptamy wśród filmów, to muszę podrzucić ten numer równie zajmującej historii.
Niesamowity obraz, nie będę rozwlekał tematu. Obowiązkowa pozycja dla każdego i tyle.
Ale my przecież, oficjalnie zaczęliśmy od Creedence clearwater revival, więc wypadałoby na tym zakończyć to spotkanie bo już padam.
Zatem,
Nie podniesie mnie już, ledwo siedzę. Dobrej nocy.
Dziękuję za wspólny chaos,
Pozdrawiam – Michał