(22:54)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Oooo Matko co to był za weekend. Ale po kolei, choć jak się teraz zastanawiam to jego część i tak zostanie dla mnie zagadką i nie jestem w stanie jej zrelacjonować. Może i dobrze. Po pierwsze, w sobotę rano wróciłem z ostatniej nocki, która otwierała przede mną wizję urlopu. Tego prawidłowego, pełnowymiarowego. Półtora roku temu przekwalifikowałem się, przechodząc po sześcioletniej walce z systemem w jednoosobowej firmie na bezpieczny etat. Od tego roku mam w końcu 26 dni urlopu, w tym cztery na żądanie ;) stąd mój zachwyt! Dwa, że po długim czasie mam wspólny urlop z Żoną, więc mamy nadzieję, że wytrzymamy ze sobą ;)
Muzyczka, zanim ruszymy dalej z moją opowieścią…
Zawsze uwielbiałem tego typy wstępy w ich utworach. Ilekroć jako nastolatek zakładałem na uszy wysłużone drucikowe słuchawki, przepadałem wczuwając się w sytuację, kreowałem w głowie obraz, w tym przypadku szpital, długi korytarz i te kroki pielęgniarki. Na bank kobieta miała upięte włosy jak Siostra Mildred Ratched z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” (1975) reżyserii Miloša Formana. Ja przynajmniej tak ją widzę dzisiaj.
Tekst swoją drogą bardzo dosadnie ukazuje mój ostatni weekend.
„I remember now
I remember how it started
I can't remember yesterday
I just remember doing what they told me
Told me”
Tak, coś w ten deseń. Co się zatem wydarzyło w sobotę? Ano jak zwykle po całym tygodniu nocek, w sobotę rano nie potrafię zasnąć. Tłumaczę sobie, że pewnie już przeżywam, że weekend, że mam sporo do zrobienia i że nie ogarniam. A tu jeszcze znajdź czas na regenerację. Więc wstaję co chwilę, łażę, patrzę na regały z książkami, a tu trzeba poprawić bo krzywo stoją, a te muszę przełożyć, bo leżą nieadekwatnie do tematyki. I tak mija kolejna godzina a ja ledwo stoję na nogach. Wystarczy jednak że znowu się położę a myśli ponownie wirują i powoli robię się nerwowy bo mam jednocześnie świadomość ile powinienem przespać, żeby później w miarę funkcjonować. Cóż, melatonina moją deską ratunku. Padłem…
A ten ciągle dzwoni.
Niesamowite jest tu brzmienie basu, chodzi jak buldożer. Miarowo i ciężko, uwielbiam taki klang.
Ciągle sobota, popołudniu jechaliśmy na urodzinowego grilla do Siostry mojej Żony, więc to w końcu ta okazja kiedy ja ze Szwagrem po takim spotkaniu robimy sobie wspólne after party i zwykle wracam do domu najbliższego ranka, często „z buta” jakieś 5 km, żeby oczyścić umysł. To taki jeden dzień w roku kiedy nasze Żony potem przez długie godziny relacjonują między sobą jak znosimy rozłąkę i ciężki powrót do rzeczywistości.
To niedziela rano (ja ten po Waszej prawej), zjedliśmy w ogrodzie śniadanie, po przesłuchaniu kolejnych kilku winyli, baaa podczas nocnych rozmów niczym Pinky i Mózg rozwiązaliśmy wszystkie zagadki świata, stworzyliśmy mega plany na przyszłość i rozliczyliśmy się z błędami minionego roku.
Niedzielę przespałem z przerwami na delikatne posiłki wypijając pomiędzy nimi hektolitry płynów. Około 21 chwyciły mnie w końcu dreszcze zwiastujące powrót do normalnego stanu. Koniec weekendowej opowieści, a teraz już skupmy się na muzyce.
Mówiłem, że uwielbiam ten bas i to jest to o czym mówiłem wcześniej.
Specyficzna barwa.
Jak wspominałem, słuchałem tego zespołu jako nastolatek, to chyba były pierwsze lata szkoły średniej. Nie miałem osiemnastki, to na bank. Miałem kuzynkę, a raczej ciocię o dekadę starszą, tzn. źle, mam nadal ale ten kontakt dzisiaj mocno się rozluźnił. Ale w tamtym czasie to właśnie Ona zabierała mnie na pierwsze trójmiejskie imprezy, kiedy pod jej okiem dorastałem. Pierwszy alkohol, pierwsze helikoptery, koncerty, spotkania z gitarzystami (bo ja przecież już 2-3 lata lat ćwiczyłem samodzielnie) to było wtedy coś.
I pojawiła się ta płyta, tzn. w moim odbiorze kaseta. Ale Gosia (moja bliska ciocia) przyjeżdżała do nas w odwiedziny dość często. Muzyki słuchałem tylko w domu, nie miałem walkmana. To był szczyt moich marzeń. Ale Ona miała, więc kiedy tylko pojawiała się u nas, pożyczałem sprzęt i szedłem w miasto. Zakładałem słuchawki, włączałem tę ścieżkę, odkręcałem na maksa, żeby ludzie w autobusie odwracali wzrok i świat stawał przede mną otworem. Niesamowite uczucie, szedłem jakbym miał ciągle wiatr w plecy, jakby wszystko było łatwe, bez przeszkód.
Top chyba przy Niej otworzyły się przede mną kolejne wrota w świecie dźwięków. To właśnie wtedy poznałem zespoły jak Queensryche, Queen, Van Halen, Voivod, Fear Factory, Accept i wiele innych których nie mam już na przegrywanych kasetach. To był dla mnie bardzo odkrywczy czas i dzisiaj jestem pewny, że moja o kilka lat starsza ciocia nawet nie ma pojęcia jak mocno wpłynęła na mój muzyczny rozwój.
W tym czasie również nastąpił nie lada przełom w mojej samodzielnej gitarowej edukacji. Dzisiaj mógłbym to nazwać graniem ze słuchu, czyli słyszysz w radiu numer, siadasz do gitary i za moment grasz to samo. Proste prawda? Ale wtedy dla mnie była to czarna magia, z drugiej strony słysząc, widząc te obrazy podczas odcinka Unplugged na MTV, pragnąłem tak grać. Miałem nagrany na video ten koncert i pauzując kolejną sekundę próbowałem wyłapać choć obszar w którym gitarzysta dotyka strun.
Udało się, po wielu godzinach znalazłem ten wspólny dźwięk, do którego pasowało ułożenie palców. Czułem się jakbym zdobył świat. Potrafiłem grać równocześnie z ekranem, w tej samej tonacji, w tych samych miejscach. Kolejny wielki krok. Kiedy zagrałem ten numer chłopakowi mojej cioci, zdębiał bo to właśnie on nagrywał mi te wszystkie kasety. Był w szoku, że grałem dźwięk w dźwięk, miał swój metalowy zespół, więc był ustawiony bardzo wysoko w moim poważaniu, a tutaj patrzył na mnie z podziwem. Po prezentacji usiedliśmy, pokazałem mu na gryfie obszary, w których mieszczą się dźwięki i to mu wystarczyło. Ale to ja byłem pierwszy hehe.
Jak tak dzisiejszej nocy analizuję tamten czas, bardzo mocno wówczas żyłem muzyką, dźwiękami i wszelkimi marzeniami związanymi ze sceniczną przyszłością. Uczyłem się grać na gitarze, słuchałem koncertów w radiowej trójce wyobrażając sobie jak to ja stoję na scenie. Muszę poszukać zdjęć z tamtego czasu. Tych instrumentów jakie gościły w moim domu, powolnej ale konsekwentnej przemiany, dojrzewania z „wiosłem” czyt. gitarą. Jak się to wszystko układało, w konkretnym kierunku. Od rodziców, poprzez kolegów z ulicy, kolonie, ciotkę po towarzystwo coraz bardziej hermetyczne muzycznie. Tak, jestem konserwą. Takim muzycznym pakietem turystycznym podczas muzycznego szwendania po minionych czasach.
Na koniec, skoro zaczęliśmy dzisiejsze spotkanie od tego magicznego telefonu i kroków pani pielęgniarki, stanowiących otwarcie albumu ” Operation: Mindcrime” to zakończmy tak jak i on się kończy, również od telefonu…
” Dr. David, telephone please. Dr. David”
uuuu, młoda godzina jak na nasze standardy…
(02:30)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.