Muszę to zrobić, bo to wydarzenie historyczne jak i sentymentalne. Grałem sobie kiedyś w kapeli, nosiłem długie włosy, miałem pierwszy, drugi tatuaż, wiązane skórzane spodnie i pas z nabojami. Tak jak wszyscy rock’n’rollowcy. Piło się alkohol, graliśmy koncerty i spaliśmy w busie. Nie mieliśmy jeszcze swoich rodzin więc nie było ciśnienia, ani moralnego kręgosłupa. Na wszystko odpowiadało się „jeb##ć to!” i szło się dalej. I tak mijały lata, studia, praca, próby i koncerty w klubach często z niemałym tłumem, który niemal roznosił na strzępy dzielące nas barierki.
Ale w końcu… przyszedł czas na małżeństwo, a trochę później Syna. I świat się zmienił, a raczej moje jego postrzeganie. Skończyły się studia, została praca, próby i rzadziej koncerty. Ciężko mi było pogodzić te dwie ścieżki życia. Poczułem się rozdarty, pomiędzy rodziną, a muzyką. Z koncertu na koncert dokonywało się kilka zmian. Schowałem skórzane spodnie, pas z nabojami, a wciąż długie włosy bestialsko związywałem.
Niedługo potem zniknęły całkowicie, a zaczęła rosnąć broda w całej swojej okazałości.
To jednak wciąż było niewystarczające. Grając czułem, że myślami jestem w zupełnie innym miejscu. Pewnego wieczoru, mieliśmy próbę i zadzwonił mój telefon. Dowiedziałem się wówczas, że mój Syn zaczął sam chodzić, ale mnie przy tym nie było. Trochę, to jeszcze trwało, ale w końcu powiedziałem, że nie mogę dalej grać. Wybrałem wówczas rodzinę. Postawiłem wszystko na jedną szalę. Pamiętam jak włączając media społecznościowe leciały zewsząd podziękowania, wpisy pod Nickami pozostałych członków zespołu, że pewna epoka właśnie minęła. Wzruszające też były słowa mojej Żony widzącej to wszystko co się działo w otaczającym mnie środowisku. Poryczała się widząc z czego zrezygnowałem i równocześnie bojąc się, że kiedyś Jej to wyrzygam. Nic, jesteśmy dzisiaj piętnaście lat po ślubie i nigdy nie dałem Jej odczuć, że ktoś wówczas zawinił. To był mój wybór. Zupełnie świadomy i nieprzymuszony.
I rok temu znalazłem tego gościa – AJ Burchardt. Magik od gitarowych miniaturek. To było coś, coś na miarę mojego oddania grze w tamtym zespole. Niedawno zacząłem rozmowę i poleciało. Miesiąc później powstało idealne dzieło. Kilka długich rozmów przez telefon, dziesiątki przesłanych zdjęć, które ukazały, że oboje wiemy o co w rock’n’rollowym trybie życia chodzi. I oto jest.
Replika gitary na której nagrałem pierwsze płyty „demo” w barwach damage case. Oczywiście oryginał ciągle jest w moim kwadracie (nawet nie było mowy o piwnicy)… w ostatnim czasie wyciągana dość często.
Tu na tle historycznego pasa z nabojami i pierwszymi płytami.
I wraz z oryginalną, pierwszą poważną Kochanką na którą czekałem ponad miesiąc, zanim sklep ściągnie mi ją do Polski…
Miło mi było wrócić wspomnieniami, ostatnio nawet opowiadałem Mamie, że ludzie ciągle pytają czy nie chciałbym wrócić do czynnego grania. Czy chciałbym? Chyba nieeee, mam specyficzne podejście do takich tematów. Zatracam się, oddaję się w stu procentach, stają się centrum. Znowu będę musiał wybierać. Mam proste założenia. Kiedy to możliwe, żyję zerojedynkowo. Białe albo czarne. Jest ciężko, czasem drastycznie, choć tak naprawdę to proste rozwiązanie, bo kiedy masz jakieś wątpliwości, to czujesz, że już ich nie masz.
Dziękuję za uwagę, pozdrawiam - Michał