Pierwsza „dycha” to już jakoś brzmi. Fajnie, że tematyka muzycznego szwendania znajduje swoich „czytaczo-słuchaczy” hehe ale to sobie nazwałem. Cieszę się z każdego komentarza, zwykle rano wstaję i z wielką ostrożnością odpalam stronę i obawiam się najgorszego. Widzę te gromy lecące w moją stronę, ale nie. Metal przyjmuje się w tej formie całkiem lekko więc spoko. Wielkie dzięki, choć szkoda, że nie możemy tego słuchać w tej samej chwili. Wówczas pewnie, doznania byłyby większe i można by było je uzewnętrzniać na bieżąco, ale cóż. Cieszę się z tego co mamy. Z drugiej strony może i dobrze, zagadałbym każdy numer, słyszałaś(eś) to przejście na perkusji, weź cofnij, jeszcze raz, zaraz będzie solo, już! A ten bas, liczymy ile uderzeń, raz, dwa… Słuchamy jeszcze raz? Itd.
Dzisiaj jest/była ostatnia moja nocka urlopu, zatem moja Żona zainicjowała wieczór na balkonie (mieszkamy w cichym 4-ro piętrowcu). Swoją drogą, sama przesiaduje tam dość często odkąd spełniłem jej marzenie o „idealnym” balkonie. Nie było jednak deski serów, oliwek ale z założenia postawiliśmy na minimalizm. Ona wino, ja klasycznie piwo. Warunkiem była muzyka, oczywiście z winyli (poza YT nie mamy innej). I poleciało, bo co mogłem włączyć przy takiej okazji.
U nas jednak poleciała cała płyta – Somewhere in Time (1986). Uwielbiam jak każdą inną. Dzisiaj potrzebowałem jednak czegoś starszego. I w tych warunkach padło na tę. Aaaaaa i co zrobiłem wyciągając ją spośród reszty, która oczywiście ułożona jest chronologicznie? Wysunąłem lekko w górę by móc tylko wyciągnąć z okładki kartonik z płytą (tak, to już jest choroba rozwinięta w zaawansowanym stopniu). Ale dlaczego? Słuchając zastanawiałem się nad tym. Nie wiem. Nie chciałem zaburzyć należytego układu? W każdym razie odkryłem kolejny z przejawów własnych natręctw. Niemalże idealnie ustawione książki, posegregowane wg tematyki, wydawnictw itd., itd. Teraz płyty, w foliach ochronnych bądź tych oryginalnych. Najlepsze, że cała reszta mnie tak nie zajmuje. Ok. Może jeszcze zachowanie symetrii w życiu codziennym. Ale to nie sprawia mi takiego dyskomfortu, z którym nie mógłbym sobie poradzić.
Ale wracając, bo już odbiegłem. Taaaa, czub jak nic hehehe. OK. Przesłuchaliśmy na tym balkonie całą płytę i czułem niedosyt. Sięgnijmy dalej – pomyślałem i poleciała „Piece of Mind” (1983) więc posłuchajmy, tak spokojniej…
Słuchając tego krążka, przyznaję, że zdecydowanie mam najwięcej wytatuowanych elementów z nim związanych, które komponują się w pełnym rękawie ku Iron Maiden. Ale i o tym innym razem. Nieeee nie będzie dzisiaj wieczoru z Ironami, choć powoli się do tego wydarzenia przygotowuję. Nie chcę też burzyć charakteru spontanicznego słuchania, więc wrzucam sobie tylko do folderu jakieś zdjęcia, które mogą mnie wówczas zainspirować. Ale to kiedyś, nie będę się z tym spieszył. Od kilku lat leży ciągle u mnie książka Iron Maiden – Run To The Hills Micka Walla (2005) i co? Nic, bo co mam powiedzieć? Czeka, dojrzewa, bądź ja jako w pełni gotowy by po nią sięgnąć.
Wracamy, wieczór z moją Żoną już dawno się skończył więc polecimy inaczej. Dość przedłużania.
Często wymiękam przy filmowych projekcjach, głównie przez muzykę. Dobra już, leci… Oryginalna wersja, chciałem znaleźć koncertową ale tam jest tylko część tego zestawienia.
Chciałoby się powiedzieć, że to mistrzostwo świata, ale można wrzucić do tego worka jeszcze kilka równie dobrych kompozycji i wtedy ta wyjątkowość straciłaby na znaczeniu.
Albo ten, już prawidłowy koncertowy…
Wciska w fotel, ciekawy jestem czy Zimmer ma coś na winylu tak z szerszej półki. Kupiłem swego czasu bilety na koncert muzyki Zimmera, to było w 2019 roku (koncert miał być w 2020). Jarałem się, bo w końcu spełniłem marzenie Żony i czekałem na Jej urodziny by dać bilety w prezencie. I co? Dupa. Rozpoczęła się epidemia, a wraz z nią informacja o przesunięciu na 2021. Spoko, pomyślałem, przeżyjemy. Ale na początku roku dostałem informację o kolejnej zmianie terminu na 2022 i to już było dość. Czekam właśnie na zwrot kasy, niech się bujają, zrobię koncert w domu z deską serów hehehehe.
2CELLOS to dwóch kolesi co wymiatają na wiolonczelach. Tu gościnnie, w genialnym wykonaniu. Można znaleźć spory ładunek znanych numerów według aranżacji tych dwojga. Mi chodziło o ich tło, delikatne, dopełniające geniuszu tego numeru. Druga część już tak do mnie nie przemawia.
Byli też Ci, którzy mocno poszli, najpierw w instrumentalne aranżacje numerów zespołu Metallica, potem swoje. Wolę te drugie. Bardzo dobre szorowanie.
Ale ja mam ciągle w kieszeni niespodziankę. Daan. Coś to komuś mówi? Wydaje mi się, że tylko jak ich odkryłem. Baaaa poszedłem za ciosem i kupiłem DVD z koncertu, ściągając je z Belgii. Niesamowite trio. Zresztą co tu będę się produkować.
Najpierw przedsmak tego właśnie koncertu… uwierzcie mi na słowo ale kiedyś ten pierwszy numer był użyty w jakiejś reklamie odkurzacza, swoją drogą teledysk też ma go w użyciu. Wrzucę go na samym końcu.
szczęki zdążyły już się podnieść? Koncert Mistrzostwo świata. Największe moje osobiste odkrycie, i mógłbym go słuchać w nieskończoność. Dzisiaj trafiłem go po dwóch latach? Znowu przeszły mnie ciarki. Nieeee? To zarzucam pełny numer.
i ten bez wokalu, choć tu już nie czuć tej energii jaka była podczas koncertu, zrywanych kolejnych włosi na smyczku kontrabasisty, zerknięć pomiędzy muzykami
Wówczas pokochałem Panią Isolde Lasoen. B. dobry zestaw, ale tylko ten akustyczny. Wcześniej kombinowali z elektroniką i te numery są dziwne, od momentu tego koncertu wszystko się zmieniło. Na lepsze i za to im chwała.
To jeszcze inna postać, bez której ta nocka nie miałaby sensu. Tak się składa, że też mam winyl tego Pana. I tu już przechodzimy na głębszy poziom.
Grubszy temat. Ludovico nawet miał koncerty w Polsce zanim wszystko się popsuło. Poszedłbym. Był też kiedyś taki film Intouchables (2011) w reżyserii Oliviera Nakache’a i Érica Toledano. W polskim tłumaczeniu „Nietykalni” opowiadający historię czarnoskórego, który podejmuje się opieki nad sparaliżowanym pacjentem.
O ten.
ale wracam do myśli i do tego filmu oczywiście układał muzykę Ludovico Einaudi i proszę, podaję jak na dłoni…
To najlepszy… moim, skromnym zdaniem.
Było coś jeszcze z wokalem, chwila…
oczywiście mam, choć trudno było znaleźć. Tak wychodzenie poza standardowe wpisy określam jako trudne. Często kończą się na pobocznej wyszukiwarce i tropem artysty znajduję artystów mu pobocznych, a potem z gotowym przepisem wracam na YT i krzyczę "sprawdzam", często się udaje.
i koniec na dzisiaj, znowu prawie 4-ta, ależ się dzisiaj rozzuchwaliłem w smyczkowych dźwiękach. Zaraz finał, a ja już znam doskonały przepis na to zwieńczenie naszego spotkania. Zacząłem przecież… hehehe tu nie może być przypadków, a jednak. Przecież i Oni posiłkują się smyczkami. Swoją drogą polecam twórczość Ludovico Einaudi jak i trio Daan, wyśmienici kompozytorzy.
Ok. Nie przedłużam, finał.
Panie i Panowie…
Empire Of The Clouds
i to jest wymarzony akcent na koniec urlopu
Ps.
Odkurzacze, o tym miałem przypomnieć. Jak widać dają radę i w teledyskach i w naszych reklamach choć już nie pamiętam jakiej konkretnie, ale zapewniam, że taka była. Inaczej nie trafiłbym na ten zestaw.
Z mojej strony jak zwykle dobry wieczór bo zwykle do „wspólnego” słuchania odpalam się właśnie po północy. Z jednej strony dlatego, że to głównie wtedy moi domownicy już na dobre kładą się do łóżek i mało kto jeszcze łazi po mieszkaniu z ostatnimi potrzebami… z drugiej, lubię przesiadywać do rana i cichcem przemykać do łóżka by nikt nie zauważył, że ciągle jestem na nogach. Ostatnio, zasnąłem przyzwoicie, około 22, wstałem chwilę po 5-tej, przed budzikami Żony i starszego Syna. Ogarnąłem się i zacząłem czytać. Wstała Żona i Syn, który zapytał dosadnie… „Tata już wstał czy się kładzie?”. Jak widać, dobrze znają sytuację mimo moich prób ukrywania.
Nie mam zupełnie pomysłu na dzisiejszą nockę. Ale zacznijmy tak, bo to dobry temat… niech poleci a ja wytłumaczę za moment.
Szukaliśmy dzisiaj z Synem, tzn. to ja chciałem mu udowodnić swoją rację. Cóż wyszło jak wyszło i posłużę się kadrem ze swojego profilu FB gdzie uzewnętrzniam się z tego wydarzenia.
Szukając oczywiście tych miejsc, w aucie leciała ta płyta Judasów, ale to nie wszystko. Dostałem ją w swoim czasie pod choinkę, oczywiście w winylowej wersji. Ale i to jeszcze nie finał myśli. Tuż zaraz zacznie się mój upadek. Żona zdecydowała się na tak odważny prezent kiedy nie miałem jeszcze żadnej z ich płyty w domowych zasobach, a Judas przecież od zawsze tkwił w mej krwi. Ale trafić w tym układzie w idealnie pasującą płytę? To tylko sukces dla oddanego słuchacza. Dostałem ten czarny krążek. Głupi ja, zbyt szczery, zbyt impulsywny. Otworzyłem prezent i zastygłem. Super, pierwszy mój Judas (ich drugi patrząc na chronologię). Żona widzi moją radość i cytuje „bo piszą w internecie, że to ich najlepsza płyta”… chyba dla nich – rzuciłem nie zważając na konsekwencje. W moment prysnął świąteczny czar, czasem mówię szybciej niż zdążę przeanalizować, ale już nic nie mogło zawrócić mych słów. W rezultacie odtąd płyty kupuję sobie sam. Jasne, że mi wstyd ale cóż. Wypadek. Stało się. Musiało mocno zaboleć, widocznie musiało Jej bardzo zależeć by trafić w sedno. Jak widać, zgasiłem to bardzo szybko.
A tu proszę, tylko sześć lat różnicy pomiędzy płytami.
Nikt tamtego wieczoru już nie odwróci więc dzisiaj brniemy dalej. Mistrzowskie wykonanie, energia kompozycji, płyty, której słuchamy z Żoną najczęściej. Niczym Ironi, jeden numer, a tak wiele zmian.
Dobry rytm, prawie jak przechadzać się spokojnie niosąc za sobą złowrogie spustoszenie, a nagle rzucać się w ulotność, wzniosłość i refreeeen. Doskonałe.
Żona nie podjęła już nigdy tematu płyt w formie prezentu. Trochę szkoda, ale szanuję. Też bym był zniesmaczony w zaistniałej sytuacji.
Ok. Niech tak zostanie, dzisiaj nocka Judasów. Ale zanim polecimy z tak odważnymi gitarami, była też płyta numer jeden i mój ulubiony…
Mistrzostwo świata hehehe… Buja się ciało, kołysze na boki, ach.
A w tym przypadku, do poniższego numeru stroję gitary. Tak, niektórzy używają elektronicznych stroików, które na wyświetlaczach pokazują czy napiąć konkretną strunę wyżej bądź opuścić niżej. Ja słucham Judasów, więc wiedząc jak grają ten numer czuję gdzie powinien pasować dźwięk i tyle mi wystarczy.
Już czuję, że z finałem nie będzie problemu, ale póki co słuchajmy. Kolejny hicior… już po samych bębnach wiadomo o co chodzi…
To teraz z grubej rury… znowu bębny
i numer w którym swego czasu się zakochałem, Sentinel, urzekł mnie oczywiście gitarowo, nawet potrafiłem zagrać wstęp i już w moim wykonaniu brzmiał obłędnie a w ich… poezja
solo na dwie gitary niszczy…
i na chwilę spokojniej
i jeszcze głębiej
musiałem posłużyć się numerem bezpośrednio z płyty, gdyż żadna z wersji koncertowej nie wystarczająco przenosiła delikatność numeru. Za duże były straty na jakości. Zbyt wiele różnic.
Dobra to finał i znowu dylemat, co do wersji. Koncertowa czy studyjna. Ćśśśś.
Full ekran, głośniki na maksa i lecimy pod dobry sen…
Tyle na dzisiaj,
Tak jednoznacznie…
Dziękuję za uwagę,
Miłej…
Nie to jednak nie koniec, ostatnia płyta przecież, chociaż jednej numer. Zespół powstał w 1969 roku, póki co ostatnia płyta ujrzała światło dzienne w 2018 roku, to prawie pół wieku na scenie, w studiu itd. Należy im się.
i jeszcze
cholera, cała płyta niszczy.
Tak, mógłbym tak jeszcze przez kilka godzin. Aż boję się „muzycznych” z Iron Maiden, bo chyba będę pisał przez kilka nocy.
Ale to już był ostatni, jest prawie 4-ta, niedługo wstaje moja Żona do pracy więc dla mojego dobra będzie lepiej jak szybko wyłączę wszystko. Starszy Syn poza domem, więc nie będę przeszkadzać, zniknę w Jego pokoju. Cichutko, jakby nigdy nic.
Miłego weekendu,
Pozdrawiam,
M
Kalendarzowy pierwszy dzień urlopu i już zaburzony rytm. „Muzyczne…” w poniedziałek? Kto by pomyślał. Tak wiem, że już wtorek ale to nocne przejście się nie liczy ;).
Na bank zdarzyło się Ci się kiedyś nucić jakiś numer nie wiedząc czym jest. Znajoma nutka, a jednak ciężka do zweryfikowania. Dzisiaj jest już mnóstwo narzędzi, które pomagają znaleźć tytuł i wykonawcę. Może to być archiwum radia o ile stamtąd popłynęła, albo te mechanizmy pozwalające na przyłożenie telefonu do głośnika i szybką weryfikację ze wszystkimi dostępnymi informacjami. Ale kiedyś nie było tak łatwo. Jak większość znanych mi miłośników grania, nagrywałem na kaseciaka audycje z radia, poszczególne numery podczas list przebojów, a później teledyski z MTV z niedzielnego Top 20. I tak właśnie budowałem własne zasoby muzyczne zespołów, które jeszcze nie dotarły w oficjalnych wydaniach do dworcowego stoiska w moim mieście (miałem wówczas może ze szesnaście lat).
Najgorsze w tym wszystkim, to nie uchwycić nazwy zespołu i tytułu numeru jakiejś nowości. Mogłem się wówczas domyślać, zgadywać ale w tym konkretnym przypadku nijak nie potrafiłem sobie poradzić. Nie było wówczas internetu, a ja miałem nagrany cały numer i ostatnią część wypowiedzi redaktora, który go puścił… zdążył powiedzieć (jak mi się wówczas wydawało) „hell the new age” i tyle. Numer ciężki, wolny, z głośnym wokalem, niskim ale wyrazistym. Melodyjny, solówkę przejęła lekka nutka ale i tak był jak walec względem naszych rodzimych zespołów, które wówczas nagrywałem. Mógłby niszczyć wszystko na swojej drodze. Był moim objawieniem, który otwierał mi oczy na cięższe brzmienia, a jednak wciąż daleki, bo nie potrafiłem go umiejscowić. Czułem się zagubiony. Z jednej strony dostałem potężną dawkę emocji, z drugiej ciągle nieodsłoniętą kurtynę. Wówczas się poddałem, ale nie wyrzuciłem kasety (mam ją do dzisiaj). Tak, obecnie wiem co to za numer, ale do kulminacyjnego objawienia minęło parę lat. Zaczynałem już wtedy przygodę z graniem, tworzyć zespoły. Wówczas pogrzebane dźwięki wypłynęły po raz kolejny i oniemiałem. Znowu poczułem się jako nastolatek, bo przecież… ja to znałem, słyszałem w dniach premiery. Szwedzki metal, patrzyłem na kumpla, który mi to puścił i prawie wyskoczyłem ze swoich ciężkich butów. Niesamowite.
Ok. Dość przeciągania. Kurtyna w górę.
i o to tyle zachodu? Hehe. Tak właśnie… ejjj czekaj, rytm pasuje do walca? RAZ, DWA, TRZY, RAZ, DWA, TRZY… ok nie do końca, ale można byłoby to przekłamać w krokach. Dałbym radę.
I co? Dobry numer. Jakieś trzy lata temu miałem podobną sytuację. Tak, dobrze liczę bo ze Szwagrem spotykamy się średnio raz w roku w jego ogrodzie. Widzimy się oczywiście częściej, ale na takie nocki nasze Żony nie patrzą z uwielbieniem. Zatem to swego rodzaju zawsze uroczystość i niejako czas by nadrobić wszelkie zaległe, męskie tematy. On fan Pink Floyd, ja Iron Maiden mimo to nie słuchamy swoich faworytów. Błądzimy gdzieś pomiędzy. I jakieś trzy lata temu zapodał mi nutkę, gdy wówczas często wyjeżdżał do pracy za granicą. Mówił, że tak rozpoczyna swój dzień. Szybkie śniadanie i ta nutka. Znałem ten numer ze słuchu, ale na drugi dzień o nim zapomniałem w całym zestawie tych jakie wówczas słuchaliśmy.
Jakiś rok później przypomniałem sobie tamten wieczór i bolesny ranek. Pytam o ten numer, On podaje mi wykonawcę więc szukam. Jeden numer, pudło, kolejny, pudło. Piszę jeszcze raz, nie dogadaliśmy się. Minął rok, nie potrafiąc dojść do porozumienia. Gdybym miał choć ułamek tekstu, ale nie miałem nic poza jego mglistym wyobrażeniem. Drugi rok, kolejne spotkanie, kolejna próba podciągnięcia tematu i znowu pudło. Wkurzyłem się, bo jak przy obecnej technice nie znaleźć numeru? Jak mógł nie pamiętać? I faktycznie, nie kojarzył, nie potrafi sobie zilustrować sytuacji, wydarzeń na obczyźnie. No nic. W tym roku znowu się spotkaliśmy i znowu zapytałem, baaa na drugi dzień napisałem prawie elaborat jak mógłby ten numer wyglądać. Że rozpoczyna się paroma dźwiękami i mówionym niskim wokalem. Potem rytm jak u Toma Jonesa tego od Sex bomb. Podesłał mi odpowiedź że to Tom Waits. OK. Przewaliłem prawie cały repertuar ale nieeeeee. Znowu nie.
Nic mi nie pasowało. Słyszałem ciągle ten numer w głowie, miałem go na końcu języka ale nie potrafiłem go nawet zanucić. 3 lata. Poszedłem w stronę Toma Jonesa, to było całkiem niedawno. Aż moja Żona z dziwnym spojrzeniem pytała mnie „a co Ty teraz słuchasz”. Stawałem się nerwowy bo czułem, że jestem blisko.
potem już wszystko mi się zlewało w głowie. Rozpoczynałem nucenie tym poszukiwanym, a nagle przechodziłem w refren z odsłuchiwanych.
Masakra tak się katować. Podobno wystarczy zostawić temat głowie i sam się rozwiąże. Tak, tak. Znam już te rozwiązania po latach. Nie, dziękuję, chciałbym już.
Odrzuciłem Youtuba i postanowiłem podejść do tematu inaczej. Zapodałem w wikipedii hasło Tom Jones bo najbardziej mi się kojarzył z rytmem i wcisnąłem szukaj. Bla, bla, bla… pojawiło się hasło soul, a wraz z nim czołowi wykonawcy. Przystanąłem i zacząłem przeglądać nazwiska. James Brown, Stevie Wonder, Diana Ross i między innymi On. Kiedy zobaczyłem to nazwisko wiedziałem, że to już koniec poszukiwań. Po odsłuchaniu, wysłałem link do Szwagra. Po chwili uzyskałem odpowiedź „a to ten numer przy którym rozpoczynałem dzień za granicą”. Opadły mi łapy, ale jednocześnie czułem się spełniony. Znalazłem i to się wówczas liczyło. Wygrałem. Wszystko się zgadza, niski recytowany wokal, rytm.
Czasem nie pomaga ta cała, dostępną technika, oczywiście może w wybranym momencie, ale przy specjalnych zadaniach staje się głucha i bezużyteczna. Rozładowując napięcie proponuję tego Pana (podczas poszukiwań przewaliłem tych nazwisk sporo).
a teraz ten bardzo dostojny Pan. Jak On się rusza.
a dalej to już lawina w stronę rock’n’rolla
i coraz głębiej
Niesamowite ikony muzyczne. Tyle, że ja na początku tego spotkania szukałem numeru Unleashed i jak widać nieźle poszedłem w bok. Ale to nic, bo zmierzam ku końcowi tej przygody. Zatoczyłbym w końcu koło jak zwykle to się odbywa. Z tej perspektywy to będzie mocne uderzenie. Dalekie od bluesowego grania, ale rytm ciągle się zgadza. Wszystko w punkt i choć nieco szybciej, jest również dobrze. Ostatni numer.
Dziękuję za uwagę,
Pozdrawiam - Michał
Od paru tygodni uskuteczniam plan pt. nadrabianie zaległości. Względem tytułów, które dawno zniknęły z półek sklepowych ale również serii, która rozrosła się już na tyle, że pokaźny stos mógłby niepostrzeżenie zwalić mi się w końcu na głowę. Tak, mam na myśli serię – Wehikuł czasu od wydawnictwa REBIS, której pozycje zwykle traktuję z pewną ostrożnością i jak dotychczas każda okazała się na swój sposób wyjątkowa.
Na kolejny rzut wybrałem trzy tytuły, które mimo różnych autorów oraz czasu powstania łączy jedna wizja – apokalipsa ludzkości. Czasem skupiona tylko na wybranym obszarze, czasem rozsiana na skalę światową po dwóch stronach równika. Wszędzie bardzo podobny obraz, zniszczone i ociekające brudem miasta. Zwiększona przestępczość. Ubóstwo, zanikająca przyroda i brak nadziei. Te elementy będą tłem dla poniższych pozycji.
Gdzie dawniej śpiewał ptak – Kate Wilhelm
Wydawnictwo REBIS (2020)
Konflikt nuklearny, choroby i zmiany globalne, nie pozostawiają złudzeń. Kończy się rasa ludzka wraz z kolejnym bezpłodnym pokoleniem. I tu z zuchwałym pomysłem przychodzi rodzina Sumnerów i ich naszpikowany aparaturą ośrodek badawczy. Klonowanie. I choć z początku rozwiązanie dawało spore szanse na powrót do normalnych czasów, to w rzeczywistości okazało się, że natura nie lubi wiedzy z probówek. Projekt musiał w końcu wymknąć się spod kontroli.
Kate Wilhelm swój pomysł na ludzką tragedią oparła na błędnym kole. Seryjnie produkowanej osobowości względem naturalnym, indywidualnym cechom. Wyuczona i powielana wiedza wobec kreatywności i przejawami geniuszu. Jaki byłby świat gdyby wszyscy wiedzieli to samo, gdyby nikt nie potrafił wprowadzać udoskonaleń? Kim byśmy byli bez marzeń i pragnienia przekraczania granic.
Przestrzeni! Przestrzeni! – Harry Harrison
Wydawnictwo REBIS (2019)
Nowojorskie ulice. Ludność rozrosła się do takiego stopnia, że ciężko jest swobodnie przejść chodnikiem. Woda wydawana na „kartki” i bezwzględna masa głodnych mieszkańców, która w obliczu zagrożenia z pewnością ruszy za instynktem przetrwania. Ale to tylko drugi plan. Głównym motorem fabuły jest prowadzone śledztwo przez detektywa Andego Ruscha. To między innymi z jego punktu widzenia, często pod naciskiem przedstawicieli wpływowej klasy, będziemy poznawać ciemne strony miasta i łączyć poszczególne fakty (choć nie do końca).
Harry Harrison uwzględnił w swojej powieści wyraźny podział klas względem zamożności mieszkańców. Bogaci odosobnieni za grubymi murami i ochroną oraz cała reszta zamieszkująca ulice, wnęki budynków czy przybrzeżne barki. Dramat na każdym dostępnym kroku, gdzie oblicze światowej zagłady jest szansą na zmniejszenie populacji i podniesienie statusu najuboższych. W istocie powstał ciekawy kryminał, choć czytelnik w tym przypadku poznaje prawdę o wiele szybciej niż jego bohaterowie.
Ostatni brzeg – Nevil Shute
Wydawnictwo REBIS (2021)
Wojna atomowa zebrała swoje śmiercionośne żniwo na półkuli północnej. Australia ciągle trwa i obserwując konsekwencje światowych mocarstw przygotowuje się na nieunikniony koniec. Śmiercionośne promieniowanie wraz z ruchami powietrza napłynie w końcu i tutaj, a z nim koniec nadziei, że coś może się jeszcze zmienić. Atomowy okręt pod kapitanem Dwightem Towersem przemierza dostępne wody oceniając straty oraz szukając najdrobniejszych oznak życia. To już tylko kwestia miesięcy bądź tygodni, aż i ten obszar zatonie w trującym powietrzu.
Nevil Shute dla odmiany, mimo militarnego charakteru powieści, poszedł mocno romantyczną ścieżką. Dwie wyraźnie zdefiniowane pary pozwalają dostrzec aspekt rodzinny. Bliskości, dbania o tę drugą połówkę. Niesamowicie ukazane zostało również społeczeństwo, jako gotowe na nadchodzący koniec. Jak żyć skoro nadciąga to co nieuniknione? Użalać się i budować nietrwałe schrony? A może bawić się i spełniać marzenia póki jeszcze jest czas?
Gdyby spojrzeć na te pozycje z osobna, każda może wydawać się wyjątkowa i z pewnością znajdzie swoich fanów. Mimo to, powyższe tytuły za każdym razem pokazują inną receptę na przetrwanie ludzkiego gatunku. Taki ułamek tragedii, która rozgrywa się na tle założonego zagadnienia. Z jednej strony to czynne poszukiwanie rozwiązania skupione na nauce, w drugim bierne przyjęcie stanu i oczekiwanie na pomocną dłoń rządu aż kończąc na nostalgicznym porządkowaniu swoich spraw.
I to właśnie ta ostatnia pozycja wywarła na mnie największe wrażenie. „Ostatni brzeg” wywołuje mnóstwo emocji. Wyraźnie ukazuje świadomą rezygnację z walki i ciągle kurczący się czas względem nieuniknionego końca. Swoją drogą przywołuje wiele innych obrazów ale w głowie mam ten konkretny, który pasowałby tu idealnie. Był niegdyś film gdzie córka w finale pojechała do skłóconego ojca i razem stanęli na brzegu przed nadciągającą falą, która miał zniszczyć wszystko. Mam, to obraz w reżyserii Mimi Leder – Deep Impact (1998). Ten kadr doskonale wpisuje się charakter tej pozycji.
Ps.
Jeszcze nawiązując do Ostatniego brzegu. Czekałem do samego końca. Przed oczami miałem tragiczny koniec, który tak piętnowany mógł się również skończyć na wzór obejrzanego niegdyś filmu The Mist (2007) w reżyserii Franka Darabonta. Myślałem, baaa miałem nadzieję, że w tej romantyczności dostanę kopa na miarę takiego rozwiązania. No cóż. Nie można mieć wszystkiego.
Nie mam w głowie żadnego planu na dzisiejszy wieczór, padam po minionym tygodniu i chyba przyszedł czas na chillout. W czwartek świat otrzymał w prezencie najnowszy singiel Iron Maiden. Zdążyłem go już przesłuchać w każdej dostępnej mi kombinacji, na telefonie, w aucie i oczywiście na domowym sprzęcie. Słuchając zespołu od ponad dwóch dekad, ciężko być obiektywnym, zatem przyjąłem go jak każdy poprzedni, choć wiem, że na głębsze analizy jeszcze przyjdzie czas.
Oto on, niedługo minie 6 lat od ostatniego studyjnego krążka, zatem jaram się, że nowa płyta nadciąga.
Lekko i przyjemnie, chwytliwy refren… Zwykle single Ironów nie należą do tych, które miałyby stać się hitami, zatem wierzę, że to preludium do głównego dania.
Dzisiaj znowu przewalałem strony z płytami winylowymi, które warto byłoby mieć w domu. I taki Led Zeppelin… Wszystkie sztandarowe numery znajdują się na różnych płytach. Zbankrutuję. Książki, płyty.
Temat płyt winylowych pojawił się u mnie jakieś 2 lata temu. W międzyczasie padł mi odtwarzacz cd, komputer poszedł do pokoju Syna, a nowy laptop pozbawiony już został tego komfortu. Starsze numery z YT jak i mp3, którymi posiłkowałem się do tej pory zawsze generowały straty dźwiękowe, niedoskonałości tworząc marne kopie względem oryginalnego brzmienia. Wybór poszedł w kierunku płyt winylowych będąc jednocześnie osobistym biciem się w piersi za pozyskiwanie muzyki z pirackich źródeł. I tak krok po kroczku tworzy się domowa biblioteka tzw. czarnych naleśników, z których brzmienie jest nieporównywalne z żadnym innym.
To polećmy z kolejnym kawałkiem.
Wracając do płyt. Budując wszystko od zera, na początku miałem tylko jeden priorytet – Iron Maiden hehe. I udało się, w ciągu kilku miesięcy, nadwyrężając domowy budżet, wszystkie studyjne albumy były już na odpowiednim miejscu.
Ale czym dalej w las… tym więcej pokus i tytułów typu „must have”. Nic to, drobnymi kroczkami jak zwykle mawiam. W końcu wszystkie trafią do domu :)
Mówiłem już, że cenię klasykę?
I jeszcze ten, uwielbiam ten klimat z minionej epoki, stroje i przede wszystkim styl. Niesamowite indywidualności, które stawiały milowe kroki i odcisnęły głęboki ślad na scenie muzycznej. Genialne wykonanie.
A to… to już zupełnie petarda. Ktoś jeszcze pamięta o tym zespole?
Ten wieczór w tejże kombinacji nie mógłby odbyć się bez mojego numer 1 ekipy Davida Gilmoura
Zrobiło się bardzo nastrojowo. W głowie świta mi jeszcze jedno nazwisko i budzimy się choć można byłoby tu jeszcze tkwić i sycić się podobnymi dźwiękami.
oooo Matko, jak dawno tego nie słuchałem. Ale za chwilę kolejna petarda.
Mistrzostwo świata, delikatność, zmysłowe trącanie strun i głos, którego nie można pomylić. Ależ się dzisiaj uzbierało perełek. Klimatyczny wieczór. Dobra to ostatni flagowy? A pewnie, że tak (Babki nieźle wyciągają góry).
I co? Koniec? Zataczamy koło?
Zakończę zatem nie tyle Ironami co dubletem z solowej płyty wokalisty.
Fajnie się poskładało. Jak widać na załączonym obrazku szwendać się tu i ówdzie to fajna sprawa, nic do końca nie jest jasne, a krocząc nieokreśloną ścieżką można dotrzeć do wielu skarbów.
Miłej niedzieli,
Pozdrawiam,
M
Byłem dzisiaj z Żoną i naszym młodszym Synem w kinie na Black Widow. Tak to się już przyjęło, że na każdy film ze stajni Marvela idziemy naszą, żelazną trójką. Jeśli lubicie fantastykę o super bohaterach, szybką i widowiskową akcję, efekty specjalne, ten obraz na tle całej serii, ustawiłbym na jednym z wyższych części podium. Dobrze wkomponowany w wydarzenia z innych odsłon daje poczucie, że wszystko dobrze trzyma się całości. Ale to co na ekranie to raz, a przecież w głośnikach jeszcze jest sporo do uchwycenia. I tutaj miłe zaskoczenie. Pierwszy numer i świetnie wkomponowany w scenę „American Pie”… wyszło genialnie.
Jak się okazało, to był jedynie wstęp do głównego dania, który miało się wydarzyć za chwilę. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki kolejnego utworu, zareagowałem instynktownie. Znałem ten tekst, chodź wykonanie daleko odbiegało od oryginału. Nie było ciężkich gitar, mimo to chłonąłem każdy jego dźwięk. Ciarki przeszły mnie po ciele. Zwykle w takich momentach towarzyszy mi jeszcze roztrzęsienie do takiego stopnia, że wygląda jakbym się wzruszył. Łzy stają w oczach, a na twarzy szeroki uśmiech. Ciężko mi to wytłumaczyć, określić. Tak już mam przy niektórych numerach i po latach występowania, przestałem analizować ten sposób reagowania. „Ten typ tak ma” i tyle. Nie potrafię tego powstrzymać, nie umiem kontrolować. Staje się i koniec ale wówczas wiem, że to jest ten właśnie numer, wykryty wewnętrznym „radarem”. Na szczęście, efekt nie pojawia się ponownie po kilku pętlach tego samego numeru. OK, starczy wyjaśnień, niech już w końcu poleci, bo to dla mnie dość wstydliwy temat…
I co? Znacie ten numer? Niesamowita odskocznia dla grunge’ego oryginału nieprawdaż? Czekam na opinie. Celowo wyszukałem dokładnie ten sam fragment, który ja doświadczałem…
Kończymy rodem wstępu od zagadki i jeszcze o dekadę cofnijmy się w czasie. Tak, to wtedy pierwszy raz można było usłyszeć ten numer wraz z pojawiającą się płytą „Blizzard of Ozz”. Oto gitarzysta Zakk Wilde w solowym projekcie Ozzy’ego Osbourne’a. I teraz uwaga bo to bardzo ważne. To wycinek z najlepszego koncertu jaki słyszałem, więc numer powinien rozpocząć się od 1:03:55 (postaram się to odpowiednio ustawić, by link ruszył w tym właśnie momencie.
Jeśli byliście uważni, po drugiej stronie sceny grał charakterystyczny basista, którego można dzisiaj obserwować w gronie równie znanego zespołu. Tak, to Robert Trujillo, który rok później zasilił szeregi grupy Metallica (w miejsce Jasona Newsteda). Można powiedzieć, że dla zainteresowanego był to doskonały transfer, gdyż na samym starcie, na poczet przyszłej współpracy Trujillo dostał od zespołu 1 000 000 dolarów. Tak, pełny milion. Niewyobrażalny rozmach. Zatem teraz skosztujmy numeru rodem z pierwszej płyty (tych lepszych czasów)…
Chyba jako jedyni ustawiają scenę wewnątrz obiektu. Co prawda pozbywają się w ten sposób tylnej scenografii, która nadaje głębi, charakteru względem poszczególnych numerów, jednak z drugiej strony zmniejsza dystans względem publiczności. Dobry i oryginalny patent.
Ok podsumowując, był Ozzy Osbourne, Zakk Wilde potem Trujillo, Metallica, a miało być sentymentalnie. Trochę tak bo wróciliśmy do starych czasów. Brakuje mi jeszcze jednej cegiełki. Zespół Pantera. Kiedyś już mi się udało go przemycić.
Kolejny zespół z tych bardziej rozpoznawalnych względem różnorodności, własnego brzmienia i wokalnej chrypy. Doskonały gitarzysta Darrell Lance Abbott, który w swoim czasie stał się ikoną nowych rozwiązań i połączenia ciężkiego, gitarowego brzmienia z nieklasycznym rytmem. Wszystko to spadło na mnie niczym ogromny głaz i niejako otworzyło oczy. Gitarowe „dżydżydży” nabrało tu głębszego znaczenia, bo jednak można ciężko bez większego przyspieszania tempa.
Bardzo charakterystyczny zespół. Ale i jego czas świetności przeminął i gitarzysta Darrell stał się elementem nowej formacji Damageplan.
i tu trafia się gościnnie Zakk Wilde z poznanego już dzisiaj Ozziego Osbournea. Przypadek? Ciekawie się to złożyło, bo nie słyszałem wcześniej tego zestawienia. Ale do rzeczy. 8 grudnia 2004 fanatyczny fan zespołu nieistniejącej już Pantery wszedł na scenę podczas koncertu Damageplan i strzelił do Darrella winiąc go o rozpad macierzystego zespołu. To był koniec pewnej epoki, śmiałego podążania poza klasycznym rytmem. Pantera i Darrell Abbott nie odbiegali tak mocno od gatunku jak Slipknot czy cała reszta ambitnego hardcore’owego grania. Tamtej pustki już nikt nie zdołał wypełnić.
Zataczajmy już koło bo późna godzina. Zakk Wilde w solowej formacji Black Label Society oddaje hołd temu niesamowitemu gitarzyście… tak po prostu, jako fan i przyjaciel.
i bonus (koncertowa wersja) w nieco niższej tonacji za to wstępne solo zdecydowanie wynagradza wszelkie różnice.
i to raczej tyle w dzisiejszej podróży. Sporo się wydarzyło, dużo milowych przystanków. Fajnie. Jeszcze nie wiem jaki deser zapodać bo wciąż brzmi mi w uszach koncertowy „In This River”. Hmmm. Mam.
Powinno rozpocząć się od 1:20:22… odpowiedni finał.
Dziękuję,
Pozdrawiam
M
Ostatnie dwa weekendy spędziłem na przeglądaniu samochodowego pendrive’a. Oooo nie bez powodu. Mam na nim swoje ulubione punkty, które słucham od lat, tyle, że kiedyś przerzucałem płyty z cd na mp3 na szybko. Dzisiaj technologia pozwala to wszystko skompletować by na wyświetlaczu auta pojawiała się okładka płyty, tytuł albumu i oczywiście utwór w należytej kolejności. Postanowiłem naprawić wszelkie niedoskonałości, zaopatrzyłem się w odpowiedni program i przystąpiłem do działania. Każdy zespół krok po kroczku dopasowywałem względem tytułu, okładki i roku wydania. Skończyłem i choć zmienioną wersję mam ciągle na komputerze, to boję się, że jednak coś skopałem. Muszę zaktualizować pendrive’a i wszystko stanie się jasne. Zajęło mi to dwa weekendy, a miałem tylko kilka zespołów w pełnych, bogatych dyskografiach. Swoją drogą przeraża mnie wizja kolejnych zmagań, patrząc na stos płyt, które chciałbym dołączyć.
Ale do brzegu. Nasłuchałem się sporo. Ponad siedemdziesiąt albumów i choć większość znam na pamięć, to miło było wykonać zadanie specjalne. Tak, jestem dumny choć rezultat moich zmagań ocenię w niedzielę, gdy zaktualizuję dane. Gdybym miał teraz sito i odrzucił to co już przerabialiśmy na dotychczasowym szwendaniu, nie znajdzie się zbyt wiele nowości.
Auto mamy we dwójkę, ja i moja Żona, więc jakaś podzielność muzyczna też powinna być. Zacznę od numeru, który Ona uwielbia, a ja niegdyś nawet nauczyłem się go grać na gitarze, by zaimponować hehe. Uwierzcie, że opadła Jej szczęka kiedy puszczając głośno ten numer wyciągnąłem akustyka i zacząłem grać dźwięk w dźwięk. Patent działa od lat hehehehehe
I faktycznie, jeden album Ed Sheerana leci w kółko jak przejmuję auto. Jak do tego podchodzę? Nie mam uprzedzeń, rozumiem fascynacje konkretnymi dźwiękami. Cieszę się, że moja Żona ma również nutki, które ją uskrzydlają. To bardzo ważne. Mieć przy czym się zatracić, odlecieć czy nawet rozryczeć. Muzyka oczyszcza.
Cholera, olać tego pendrive’a… mam myśl. Polećmy z nutkami o miłości. Hehehe a jak i zobaczymy co z tego wyjdzie. Najwyżej skasuję. Uwaga leci.
Na pierwszą projekcję filmu „Bohemian Rhapsody” zaprosiłem Mamę do kina. Potem zgadaliśmy się z kumplem na jego domowej „wielkogabarytowej” projekcji z wersji płytowej, a później jeszcze raz z Żoną w zaciszu domowym. I za każdym razem wymiękłem przy tym numerze.
Ale nie od filmu zrodziło się moje uznanie dla tego artysty. Sukcesywnie zabieram moich członków rodziny na występy projektu pod nazwą Queen Symfonicznie. Zacząłem znowu od Mamy, rok później moja Żona (wszystkie ryczą hehe). Przyszedł czas na młodsze pokolenie i aż jestem ciekawy reakcji starszego syna. A oto mały skrót co go czeka. Jeśli spotkaliście się z nazwą zespołu, polecam!
I jeszcze jeden numer z czasów złych, z dala od publiczności i konkretnego nagłośnienia.
Tak, już czuję, że odbiegłem od tematu, ale cóż. To muzyczne szwendanie. Nie zawsze do końca wiadomo gdzie droga poprowadzi. Dzisiejszy temat jak widać kształtuje się na bieżąco więc brnijmy. To poklatkowe granie przypominało mi o kolejnych naszych skarbach.
Uwaga to będzie petarda… Polacy dają radę, a przynajmniej muzycznie!!!
i oryginał dla niewtajemniczonych
Ale z tą ekipą odbyły już grubsze nagrania.
Iron Maiden
Judas Priest (brawo dla perkusisty za wstęp)
Matko już 03:38 więc zatoczmy koło i kończę to szwendanie z numerem Queen w wykonaniu naszych muzyków.
Kładę się,
Pozdrawiam
M