(00:04)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Nie planowałem dzisiejszego spotkania, a muzyczne informacje jakie napłynęły do mnie w ciągu minionego tygodnia były takiej rangi, że można było spokojnie przeciągnąć je w czasie. Taaaa. Guzik, bo patrząc na mój ostatni wpis wywołałem wilka. Pisałem na łamach ostatniego spotkania, że byłem na koncertach IM w 2008 i 2018 roku i że teraz powinna być przerwa na solowy album wokalisty, jakaś trasa koncertowa i spotykamy się w 2028 z IM na jakiejś kolejnej trasie. I co? Proszę, wpadła bodajże w czwartek zapowiedź, która ustawiła mój plan na odpowiednie tory. Bruce Dickinson wypuszcza swój solowy album w 2024 roku, a tym samym, na stronie projektu pokazują się pierwsze daty koncertów. Na razie tylko Meksyk i Brazylia ale mam nadzieję, że to tylko preludium dla większego zasięgu.
Oto 30 sekundowy przedsmak, a ja jaram się nim jak mały Kazio.
Gdy pierwszy raz odsłuchałem ten mały fragment, pomyślałem, że to może być przecież wstęp do już konkretnego numeru z nowego albumu, więc te 30 sekund może mówić wszystko. Zdradzać ciężar, jak i klimat płyty. Zakładam, że będzie potężna bo i gitarowe brzmienie mocno przypomina przedostatnią płytę „The Chemical Wedding”, a ta przygniatała. Dla przykładu podrzucam pierwszy numer otwierający wspomniany album.
Mega ciężki początek a i tempo wolniejsze niż te spotykane w IM. Ogólnie, solowe płyty Dickinsona różnią się od tego co tworzy z zespołem. Są bardziej agresywne (pomijając pierwsze albumy), a przy tym mniej złożone. Moja Żona stawia solową karierę Dickinsona ponad IM. Cieszę się, że ma swoje zdanie, w końcu na tych płytach zbudowałem podkład muzyczny do naszej ślubnej. W domu już przygotowałem Panią Żonę, że w następnym roku jedziemy na koncert składający się na solową trasę Jej faworyta. Gdziekolwiek się odbędzie.
Z tej płyty właśnie pochodził ten numer, przewidziałem, że podczas wyjścia z USC będzie padać ;)
Doskonały numer, a solo i zaraz potem zwolnienie z refrenem wywala z butów.
To jeszcze jeden z tej płyty…
Pisałem, że solowe albumy mocno różnią się od płyt IM i w sumie o to chodzi. Nikt przecież nie zakłada na boku solowego projektu by grać to samo co w macierzystym (jak to można się pomylić). Tak sobie przed chwilą skakałem i przypomniał mi się numer, gdzie Dickinson udzielił się gościnnie. Zaraz przejdę do sedna, bo kolejnym bohaterem tej opowieści będzie Rob Halford i jego jeden z solowych albumów. Zacznijmy od numeru.
Tak, już w pierwszych taktach słuchać głos Diskinsona. Rob Halford w swoim czasie również odłączył od Judas Priest tworząc kilka solowych projektów. W jednym z ostatnich, wydał na świat owoc mocno nawiązujący do JP. Niektórzy krytycy są zdania, że ta solowa płyta mogłaby być równie wydana pod znakiem Judas Priest i nie byłoby w tym większego przekłamania. Jestem podobnego zdania, choć solowe partie nie są tak spektakularne i melodyjne jak w JP.
Albo ten numer, rodem z Judas Priest.
A może to taki zabieg marketingowy, że wokalista odchodzi od zespołu, tworzy coś na boku po czym jednak wraca z wielkim hukiem. Fanfary, konfetti, nowa płyta i jeszcze większe pieniądze. Hmmm. Nic nie sugeruję, to była taka lekka myśl. Halford opisał w swojej biografii okoliczności swojego odejścia, podobnie też Dickinson. W ogóle, oni wyjątkowo mocno idą w parze ze swoimi wyborami.
Ok, to tyle z niusów i idących za tym wywodów jakie przyniósł ostatni tydzień. Teraz już na lekko, a wachlarz możliwości mamy uuuuuu. U mnie sobota, zwykle jest pod szyldem muzycznym. Często w ten dzień przypada sprzątanie, więc muzyka leci w tle. Czasem przygotowuję obiad na niedzielę, więc muzyka również dodaje mi skrzydeł. Tak też było i dzisiaj, byłem sam przez kilka godzin, więc jadło przygotowane a i muzycznie się napełniłem. Numery z minionej epoki, bo jak wpiszę „Vietnam songs” na YT to mam szereg składanek w lekkim, a przede wszystkim odpowiadającym klimacie. Potem poleciała jakaś składanka AC/DC bo nie chciało mi się już włączyć winyla i koniec. Włączyłem sobie w TV „The Voice Of Poland”. A po północy usiadłem tutaj.
Każdym z tych etapów, mógłby rozpocząć kolejną przygodę ale nie dzisiaj. Chciałem zamówić jakieś winyle, ale to też musi jednak poczekać. Potrzebuję snu.
Mistrzostwo. Zaraz po tym dostałem propozycję, która pokazuje jak inny znany numer i przede wszystkim wokalista zmieniał się, ewoluował na przestrzeni lat. Ten obraz poniekąd nawiązuje do ostatniego odcinka muzycznego szwendania, kiedy to przywołałem temat emerytury zespołów.
Smutny obraz, o którym się zapomina. To jeszcze Ci Panowie, którzy prawie zaprzeczają metryce. Piszę prawie, bo jednak zasiadający podczas tego występu perkusista również zakończył swoją życiową podróż.
Jeśli to z najnowszych koncertów, to jak na 80’ latków trzymają się całkiem nieźle.
Ok. Ostatni i niech to będzie zupełnie odbiegający, albo nie, zapętlimy to szwendanie jak kiedyś. Tematem otwierającym był Dickinson, więc pokręćmy gałkami, dołączmy numer z minionej epoki równie znanego zespołu i jeszcze element koncertowy, bo to istotna sprawa. Niech płonie*.
Dziękuję za uwagę.
(03:39)
***
Deep Purple - Burn 1974