Nadal nie rozgryzłem żywotności książek na rynku, bo jeśli chodzi o ich premiery temat jest jasny - określona data, zapowiedzi, wstępne projekty okładek i dalej wszystko idzie swoim rytmem. Ale co z pozycjami, które leżą już na rynku od dłuższego czasu? Tak, wiem, że część księgarni informuje o swoich zapasach poszczególnych tytułów, ale przecież dochodzi jeszcze element dodruków, uzupełnień stanów magazynowych itd. Kiedy w końcu mówią dość? Jak długo mogę wstrzymywać taki zakup i odkładać go na później zanim upatrzona przeze mnie pozycja zniknie z rynku lub zanim ostatecznie skończy się jej nakład? To bywa często stresujące, bo czasem tych nowości jest aż tyle, że z każdą kolejną pojawiającą się pozycją, myślę a dobra, w tych spodniach jeszcze miesiąc pochodzę, buty można przecież skleić, a skarpety tu się przecież zaceruje, tu podwinie, nie będzie widać. A tak na serio to coś w tym jest, bo ilość terminów, premier wytwarza u mnie jakiś wewnętrzny lęk, że tak jak szybko pojawi się dana pozycja tak szybko zniknie z magazynowych półek. Dzisiaj usiadłem do wstępnego zamówienia i dla przykładu znalazłem dwie pozycje Mastertona, które premierę miały w 2013 roku. Wskazuje to, że jakiś zapas czasowy jednak jest możliwy ale to w końcu Masterton więc może to nieco zakrzywiać średnią żywotności względem mniej znanych autorów. Osobiście więc wolę dmuchać na zimne i wrzucam do pamięci każdą interesującą mnie premierę i zwykle z lekkim poślizgiem w pierwszych dwóch miesiącach zamykam temat. Wówczas też przestaje mieć znaczenie kiedy przeczytam daną pozycję, ważne, że zdążyłem, niech sobie leży, dojrzewa, niech czeka wśród innych. Ważne, że dotarła, że zdążyłem.
Można by pomyśleć, że wraz z nabyciem, czy to w księgarni, czy za sprawą wszechmogącego kliknięcia "kupuję" nowo wydanej bądź dopiero co odkrytej książki, po raz kolejny chwytam kawałek bezkresnego nieba. Oto już, za chwilę zanurzę się w tej wyczekiwanej historii, wniknę w jej świat błogo upajając się każdym detalem, każdym powiewem jej świeżości. Nic bardziej mylnego, bo gdy dociera do mnie taka paczka, to zwykle wyciągam z niej kilka bądź kilkanaście takich upragnionych pozycji. Układam je przed sobą, oglądam i główkuję wstępną kolejność ich odkrywania. Wszystkie przeważnie są już lekko po premierze, obdarte z pierwszych recenzji, opinii, przypisanych not, mimo to przygarniam je bez wyjątku z należytym szacunkiem. Chwilę później, podczas układania ich na docelowych półkach przychodzi czas refleksji i zdaję sobie sprawę, że ta poczekalnia ma przecież swoje prawa. Żyje swoją naturą i to co sobie zakładałem oczekując na przesyłkę czy też tuż po jej rozpakowaniu nijak ma się do tego co już zalega i krzyczy wniebogłosy. To zupełnie inny wymiar i spora różnica pomiędzy tym co pragnę mieć w swoich zasobach, a tym co chciałbym czytać w tym konkretnym momencie.
Swoją drogą uwielbiam ten czas, kiedy ponownie staję przed całym zbiorem i dokonuję wyboru kolejnej podróży. Czasem zajmuje to chwilę, czasem trochę dłużej i czuję się wówczas jak rock'n'rollowa gwiazda słysząc w głowie "Weź mnie, weź mnie, ja się przed Tobą otworzę, przekartkuj mnie." No dobra, nie słyszę, ale jest równie miło. Swój wybór traktuję różnie, czasem jako ucieczkę, jako nabranie oddechu, reset od poprzedniego gatunku, a czasem jako impuls by brnąć dalej w podobnym klimacie. Czasem zdarza mi się też, że wybieram po sobie z pozoru różne tematycznie zaszufladkowane książki, a w rezultacie okazuje się, że stykają się ze sobą drobnymi elementami, które idealnie do siebie pasują. Bywa też tak, że zupełnie nieświadomie trafiam na tę samą porę roku lub jakiś charakterystyczny okres, w którym została osadzona fabuła. Przyznaję, że dodaje to wówczas większej głębi i bliżej spaja mnie z losem poznanych bohaterów. Tylko czekać, aż kiedyś wydawcy zaczną wypuszczać książki według sprecyzowanych wytycznych typu czytaj jesienią albo w okresie wczesnej wiosny.
Wreszcie nadchodzi ten utęskniony moment. Został dokonany wybór i następuje czas kiedy znowu mogę oddać się kolejnej przygodzie. Już mam zniknąć, już miało się dokonać ale zaraz. STOP. Wieczorny domowy wir wciąż jeszcze trwa. Ostatnie wędrówki dzieci do kuchni, wyprawy do toalety, ostatnie pytania, które po chwili generują kolejne i kolejne. To komuś ćma wpadnie do pokoju i potrzebna jest moja ingerencja albo ktoś wypatrzył pod sufitem pająka. Czekam cierpliwie choć już nerwowo zerkam na zegar. Jestem spokojny, powtarzam w kółko niczym mantrę licząc w głowie, o której najpóźniej powinienem się położyć by wstać w miarę wyspany. Przecież miałem rozpocząć przygodę! Jeszcze chwila, ostatnie przytulasy, żegnamy się. Mam wreszcie swój czas, leżę, jestem spokojny. Pierwsza strona, kolejna. Drugi rozdział.
- A ty już czytasz? - słyszę ze strony mojej Żony. - yhy - mruczę nie odrywając wzroku od tekstu, choć już zdążył prysnąć czar. - Oj to z Tobą już nie można pogadać? - kontynuuje. - yy - ucinam i kolejny raz wracam do początku strony, choć czuję, że jeszcze nie poczytam.
To przecież miało być takie proste, biorę do ręki książkę i czytam, ile w tym filozofii? Powoli staję się nerwowy, lekko niemiły. Z drugiej strony to niesamowite jak w takiej chwili szybko i łatwo można osiągnąć porozumienie i rozwiązanie każdego domowego problemu. Koniec końców, wyruszam w utęsknioną przygodę choć zwykle są to godziny nocne. Dwie godzinki jeszcze dla siebie urwę, może ciut więcej, tylko do końca rozdziału, no dobra kolejny będzie tym ostatnim.
Jak się okazuje, zaplanowanie czasu na książkę może być nie lada wyzwaniem i patrząc z tej perspektywy na etapy mierzenia regałów, ustawiania półek, wyboru gatunków, zamówień stwierdzam, że to było nic. Znaleźć później odpowiednią chwilę dla książki w tym pędzącym tempie życia to dopiero jest nie lada wyczyn. Nie lubię czytać z doskoku, odrywać się w środku rozdziału, nie potrafię już nawet skupić się podczas rozmów, czy grającego w tle telewizora. Za czasów szkoły średniej czy studiów uczyłem się ze słuchawkami na uszach, w których dudniła metalowa muzyka. Dzisiaj rozgraniczam ten czas, odpowiedni dla muzyki i dobrej literatury - nigdy razem, bo nie potrafię. Kiedy już jednak znikam przy literaturze, czas zwykle się załamuje, dziwnie przyspiesza i kończę wieczorne posiedzenia zwykle zbyt późno. Niemniej jednak, czy to w jednej czy w większej ilości podejść, czytam książkę zawsze do końca. Póki co idzie mi całkiem nieźle, bo szukając w pamięci tylko raz odłożyłem książkę z myślą "może innym razem". Pamiętam ją doskonale, ale to była specyficzna lektura i trudna - Sztuka wojny - Sun Tzu, Sun Pin. Wróciłem do niej chyba z rocznym odstępem czasu i poszło. Bardzo dobra pozycja. Z natury jestem optymistą, zawsze mam nadzieję, że jednak będzie dobrze i podobnie reaguję przy książkach, z którymi od początku się nie zgrywamy. To przecież jak wyłączyć numer przed refrenem, bądź przed popisami gitarzysty. To można porównać również do odpalania samochodu podczas groźnego mrozu, kiedy kręci się kluczykiem z nadzieją, że w końcu odpali, że jednak ruszymy z miejsca. Tak mam właśnie z książkami, które często potrafią zaskoczyć i wywrócić ich postrzeganie nawet w samej końcówce. Nie odbieram sobie tej przyjemności, a jeśli już faktycznie czuję, że coś może pójść nie tak, nie rozpoczynam jej w ogóle. Stają się wówczas prezentem dla moich najbliższych.
Znowu nie dotarłem do sedna, założenie tego tekst było inne, ale cóż temat książek, tak jak one same jest nieprzewidywalny. Może innym razem.
Ciekawy tekst i zupełnie obce podejście. Ja nie śledzę nowości wydawniczych. Nawet półka "chcę przeczytać" jest półką mogę przeczytać jak na nią natrafię. Wolę szperanie po księgarniach i wyszukiwanie tego co mnie interesuje, szperanie wśród książek. Natomiast dylemat, stoję przed półkami i co teraz czytać jest mi bardzo bliski. Mam jeszcze dylemat, wybrać coś ze starych roczników, przeczytać i się pozbyć, czy z ostatnio zakupów, a może z biblioteki. Wygrywa oczywiście biblioteka, gdyż tam jest termin zwrotu.
Ciekawy tekst. Wpisuje się w moje ostatnie doznania czytelnicze, dotychczas mi nieznane, pewnie dlatego, że raczkuję jako posiadaczka własnej rodziny. Że nie ma czasu na czytanie, że chcielibyśmy więcej niż możemy i że czasem się nie zgrywamy z książką.
Farbryczna Zona wydawnictwa Fabryka Słów... klimat hmmm, postapokaliptyczny survival horror, choć jaki autor takie emocje. Czasem lżej, czasem mocniej. Ogólnie, podobnie jak Metro budują jedną całość.