(00:51)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Ostatni tydzień to zwariowany czas pod względem muzycznych akcentów. W mojej robocie była akcja pt. kalendarz 2024 – pasja. Zgłosiłem się z moim gitarowym zacięciem i przeszło. Nie mam jeszcze zdjęć, choć odbyła się już sesja zdjęciowa, ale wierzę, że tło fabryki szyb kontra metalowy gitarzysta będzie do siebie świetnie pasowało :) Jak dostanę, wrzucę przy okazji kolejnego szwendania. Wczoraj, a dokładnie w piątek, tj. 10 listopada w moim mieście zagrał zespół Damage Case. Hmmm. Taki tam projekt, który zrodził się przed niemal trzema dekadami w głowie dwóch maniaków, którym wówczas wydawało się, że zdobędą świat niczym Motorhead. Tak też zaczniemy.
I taki był nasz kierunek. Piszę „nasz” bo jednym z tych maniaków byłem ja. Na początku graliśmy we dwójkę, ja na gitarze, Tomasz na perkusji. Tworzyliśmy numery, a przynajmniej jakieś zalążki tego co mogłoby być kiedyś pełnym numerem. Ogólnie tłukliśmy metal tak głośno na ile pozwalał mój wzmacniacz. Jako, że przez wiele lat trudno nam było dopasować do siebie kolejnego muzyka, postanowiliśmy, że stworzymy materiał na demo (taka mini płyta) i z czterema utworami wejdziemy do lokalnego studia. Tomasz wziął na barki mega dużo w tym czasie. Perkusję, gitarę basową i wokal. Ja miałem lekko patrząc z jego perspektywy, bo miałem na głowie gitarę plus solówki, do których jednak musiałem usiąść. Raz, że je wymyśleć, dwa przełożyć to na moje możliwości manualne. W tamtym czasie mocno rozmijało się to co chciałbym zagrać z tym co potrafiłem. Jakoś poszło i w 2005 roku, wspólnymi siłami nagraliśmy pierwszy krążek Damage Case.
Cztery utwory z czego ostatni to cover numeru Motorhead. To dużo jak na tamten czas, mając w głowie, że nagraliśmy ten materiał we dwójkę. Pierwszy numer „Fifteen beers” mistrzostwo świata, nawet jak patrzę na niego dzisiaj. Solo? Moje pierwsze, dość ciekawie melodyjnie zbudowane, w sumie było najlepszym jakie kiedykolwiek stworzyłem. Jest mega rock’n’rollowe. Drugi numer, miał być bardzo prosty, w sumie wszystkie bazowały na kilku głównych dźwiękach. Takie było założenie, bez zbędnych kombinacji. Trzeci numer wyszedł od początku do końca spod moich palców. Często wymienialiśmy się z Tomaszem pomysłami i przynosiliśmy na próby gotowe pomysły. Wówczas następowała tylko akceptacja albo do kosza. Ostatnim numerem jest wspomniany wcześniej cover Motorhead - I’ll Be Your Sister. Polecimy z oryginałem.
Kilka miesięcy po nagraniu znaleźliśmy w końcu pierwszego perkusistę, więc Tomasz mógł swobodnie przejąć stanowisko basisty i wokalisty. Tak zaczynała tworzyć się ta pierwsza linia, patrząc od strony publiczności. Zagraliśmy pierwszy koncert jeszcze w 2005 roku.
Wystąpiliśmy z jednym, początkującym a obecnie mega znanym zespołem w alternatywnych klimatach i mieliśmy wówczas bardzo ambitny repertuar. Zagraliśmy numer Accept - Princess of the Dawn co było dla mnie jako gitarnika nie lada wyzwaniem. Ale i ambicje wówczas były o wiele wyższe niż możliwości. Delikatnie uproszczona przez nas wersja, ale zagrana w punkt.
Nie mieliśmy orkiestry a i publiczność tak nie klaskała ;( Tak sobie teraz słucham tego numeru, Matko, ależ ja wówczas od siebie wymagałem. Podobnie jak pomyślę sobie, że zanim to wszystko się tak na dobre zaczęło, co sobotę z rana, zasuwałem z buta ponad dwa kilometry do centrum kultury by zagrać samemu w sali prób dla lokalnych zespołów. W jednej ręce gitara, w drugiej wzmacniacz i w drogę. Szok, to jednak swoje waży, ale jak widać wówczas, nie miało to zupełnie znaczenia.
W 2006 roku mielimy już nowego perkusistę i materiał na nową demówkę.
Nagrana została po domowego, czyli w sali prób, co ewidentnie słychać. Dużo brudu, nieczystości, które pewnie można było wykluczyć nagrywając materiał w studiu. Nie pamiętam czym się wówczas kierowaliśmy, wyszło jak wyszło. Rock’n’roll jest ciągle odczuwalny. Na okładce jest nasza słynna skrzynka z butelkami w sali. Na szczególne uznanie zasługuje numer „I was born to die”. To kolejny świetny numer zaraz po „Fifteen beers”, choć tutaj jest zagrany odrobinę szybciej niż był później grany podczas koncertów. Bardzo dobry numer.
Na tym etapie już cyklicznie graliśmy koncerty, lało się mnóstwo alkoholu, znikały weekendy. Kupiliśmy nawet na spółkę dostawcze auto by w miarę wygodnie jeździć na koncerty. Wszystko się układało. Rock’n’roll pełną gębą. Po koncercie wrzucają cię do auta i budzisz się gdzieś po drodze. Stacja, kolejny browar i dalej. Przypadkowi ludzie, znowu alkohol, kolejny koncert. W tygodniu praca, próby i następny wyjazd. W pewnym czasie nie robiliśmy już prób, bo skoro tydzień wcześniej zagraliśmy koncert to ten mógł już stanowić próbę przed kolejnym. Jakoś poleci.
Rok 2009 i kolejna demówka. Miałem już w tym czasie rocznego Syna i tu mocno zaczynał burzyć się mój świat.
Płytka bardzo dobra, o wiele lepsza od poprzedniej. Również nagrana w sali prób ale już z innym realizatorem dźwięku. „Rat face” typowy rock’n’rollowy numer. Dwa ostatnie numery na płycie to zapis z jednego z koncertów w tamtym czasie, ale ostatni uważam za moje największe życiowe dzieło. Wolny, ciężki, nie będę sugerował moich naleciałości w tamtym czasie. Dobry, koncertowy numer „Pearls before the hogs”. Psychodeliczna solówka, mega numer. To był już czas z kolejnym perkusistą.
Tu nastąpił też kluczowy moment i kolejne zmiany. Przestałem występować w spodniach skórzanych i ściąłem włosy. Nie tak krótko jak dzisiaj ale tak, krótko, a odruch wyciągania kitka podczas zakładania koszulki jeszcze został mi na długo. Ogólnie wszystko już było nie tak. Czułem mega dyskomfort prowadząc dotychczasowy tryb życia. Mocno wstawiony po powrocie z koncertów, podobnie w ciągu tygodnia jeśli odbywały się próby. Później już wystarczyło zagrać koncertowy set, co zajmowało jakąś godzinę, półtorej a później już tylko suto zakropiona analiza. I tak tydzień w tydzień. Ominęło mnie dużo tych rodzinnych chwil. Nie widziałem pierwszych kroków Syna, bo te obejrzałem nagrane będąc na próbie. Zacząłem tęsknić. Wyjeżdżając na koncerty dzwoniłem i słuchałem co robią w domu. Zaczynałem się gubić w tym co jest dla mnie ważniejsze. Zespół czy rodzina? Odszedłem z zespołu.
Nigdy nie dopuściłem myśli, żeby sprzedać gitarę, tę koncertową, bo przecież mam jeszcze inną, ale ta stanowiła dla mnie wyjątkową wartość. Po moim odejściu zespół przetrwał. Przez długi czas nie grał koncertów, ale w końcu znalazł się gitarzysta, który zajął moje miejsce. Chłopaki nagrali do dzisiaj trzy pełne płyty i muzycznie, zespół ewoluował. Zmieniła się nieco muzyka a nasze drogi się rozeszły.
10 listopada, chłopaki zagrali w Tczewie. Tu, gdzie wszystko się zaczęło. Wziąłem sobie na ten dzień urlop już z miesięcznym wyprzedzeniem i powiedziałem Żonie i reszcie rodziny, że pójdę sam. Od dłuższego czasu czuję, że chciałbym znowu stanąć na scenie, że już mogę i wiedziałem, że będzie mnie bolało widząc ich jak grają. Dlatego chciałem być z tym sam. Tydzień przed dostałem informację, że mam wystąpić podczas numeru z pierwszej demówki. Zagrać znowu na SCENIE!
I stało się. Niesamowite doświadczenie. Numer z pierwszego krążka, „Stay Raw” ponownie na set liście zespołu.
Po próbie dźwięku, (na zdjęciu, ja to ten po prawej), nie miałem żadnych wątpliwości. To jest moje miejsce. Nawet nie latała mi noga jak w sali prób, podczas pierwszego kontaktu po latach. Tu, na scenie czułem się jakbym zszedł stamtąd zupełnie przed chwilą. Mega doświadczenie.
Bardzo się cieszę z tego zaproszenia. Spotkałem mnóstwo ludzi z dawnych lat. To był miód na moje serce. Niestety jeszcze nie mam występu w wersji wideo, ale jak tylko go otrzymam powrócimy do tematu na małą chwilę.
Jeszcze raz przypomnę numer, którym zagraliśmy.
Powinien odpalić się od 04:20. Tu było z tą różnicą, że w obok basu graliśmy na dwie gitary. Na koniec ostatnie zdjęcie z tego wieczoru. Jak to dobrze Tomasz określił. Grałem tam 13 lat, kolejne 13 lat czekałem by znowu wejść na scenę i zaliczyć zdjęcie życia. Mistrzostwo świata.
To tyle, na dzisiaj. To był mega muzyczny weekend. Wróciłem w przyzwoitym stanie. Bez wstydu, z tarczą w dłoni tj. gitarą. Rewelacja. Chciałbym więcej, ale grać te numery sprzed czasów, te typowo rock’n’rollowe jak poniższy, który graliśmy podczas koncertów za moich czasów.
I tym miłym akcentem.
Życzę miłego, niedzielnego poranka.
(04:16)