(23:40)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Nie sądziłem, że dzisiejszy wieczór skończy się, póki co próbą, kolejnego szwendania. Wstałem dziś rano, tj. sobotniego ranka o czwartej by dzielnie zakończyć roboczy tydzień pierwszych zmian. Pewnie mógłbym zaśpiewać sobie numer Starego Dobrego Małżeństwa „Czwarta nad ranem”, ale daleko mi było do tak bogatego i delikatnego słownictwa jakie składają się na tekst tego utworu. Później niby odpocząłem, bo jako, że byłem w pracy, ominęło mnie wszechstronne sprzątanie. Wróciłem na gotowe ;)
Później, typowe ogarnianie tematów, na które nie miałem czasu w ciągu ostatniego tygodnia. To taki właśnie, szczególny moment kiedy mogę bez pośpiechu usiąść do kompa i nadrobić zaległości. Przeczytałem między innymi recenzję książki „Hyperion” Dana Simmonsa, która wraz z resztą cyklu zalega na mojej półce. Recenzja zatytułowana została „Siedmiu wspaniałych?”. Doskonale pamiętam film o podobnym tytule, chyba jeszcze czarno-biały. Nie, jednak w kolorze (sprawdziłem). Tak. Tytuł z 1960 roku reżyserii Johna Sturgesa. Świetne wykreowani kluczowi bohaterowie, a ich nazwiska to jak ówczesna obsada „The Expendables” choć to już mocno odległy temat od westernowych klimatów.
Zacznę o tak.
Tak to motyw przewodni z filmu i ten nie problem było znaleźć, ale ja chciałem coś więcej. Bardziej strunowego (jakże inaczej), elektrycznego, a jednak trzymającego się koncepcji. W klimacie lat sześćdziesiątych.
I znalazłem. Czarno-biały to nie taki kiepski wybór. Mi ułatwił życie w kwestii ubioru, a muzycznie?
Doskonałe, Oszczędzę sobie dzisiaj detektywistyczną funkcję i nie będę sprawdzał skąd i gdzie numery zastały wykorzystane. Ranek mnie zastanie. Krótki numer, więc…
Dzisiejszy odpowiednik?
Bardzo cenię Chrome Division. Ubolewam, że nie mogę ich dostać na winylu. Szukam, ale bez sukcesu, a chętnie przytuliłbym trzy pierwsze płyty ;)
Ale wracając, bo już odpłynąłem.
Wstyd się pewnie przyznać, ale nigdy o tym zespole nie słyszałem, tzn. z nazwy, bo numer znam i zdaję sobie sprawę, że dzisiaj będę nadwyrężał określenia typu „genialne” itp. Hehe basista, ten z postawionym kołnierzem ma wciśniętego papierosa pod strunami na główce gitary. W końcówce numeru wyraźnie widać jak wyciąga go i wkłada do ust. Kolejny dla mnie szok, bo dotychczas żyłem w świadomości, że był to „patent” Eddiego Van Halena i cóż. Runęło moje wyobrażenie tego zjawiska.
Podrzucę jeden numer żeby nie być gołosłownym.
Dwaj bracia, gitarzysta Eddie i perkusista Alex, niegdyś 2/4 zespołu Van Halen. Doskonała improwizacja, która na przestrzeni lat stała się milowym krokiem dla wielu gitarzystów. Ale to obok, bo nam chodziło przecież o papierosa, który faktycznie tam tkwi.
O Matko, znowu uciekłem. Ale to nic, takie powinno być szwendanie, gdzieś gaśnie, gdzieś się zapala lampka. Wracamy do lat sześćdziesiątych. Troszkę inaczej, ale rocznik się zgadza.
Już chciało mi się wymsknąć „doskonałe” ale zatrzymałem hehe. Nie no rewelacja. Jest też taki szajbus co aranżuje podobne numery na wersje bardziej ciężkie. Dodaje odpowiednie ilości ołowiu, przetapia sztaby stali by uzyskać odpowiednią wagę, taką na miarę wykopanego numeru. Koleś jest samowystarczalny. Ogarnia wiele instrumentów, więc z mojej perspektywy mogę jedynie patrzeć, słuchać i skoro potrafi więcej ode mnie, to życzyć mu samych @&@$T*@$@ sukcesów hehehe.
Świetny koleś!!!
To swoją drogą niesamowite, że ten sam numer może brzmieć tak inaczej.
Skoro było mocno, to w latach sześćdziesiątych również dawali radę. Perkusista wymiata!!!
Tak, tak, tak. Znalazłem i tego odpowiednik. Bardziej amatorsko, choć patrząc na technikę zarówno na bębnach jak i gitarze amatorka to nieodpowiednie określenie. Jak ja ich wszystkich nienawidzę hehehehehe.
Jeszcze jeden numer rzucił mi się w oczy. Kurczę, to któryś numer bez wokalu. Może nie śpiewali wówczas przy takiej muzyce? Może aranżacje pochłaniały taka bardzo, że nie było miejsca na śpiew? Ciekawe.
I za ciosem, dzisiaj.
Nie trzeba zbyt wiele się wsłuchiwać by wychwycić różnicę lat. I pomijając już indywidualne umiejętności muzyczne, to wyraźnie słychać postęp techniczny. Wzmacniacze, gitary, instrumenty perkusyjne. To kolosalna różnica, której nie da się nadrobić zwinnością i dyscypliną.
Coż, to tyle dzisiaj. Nie będzie Iron Maiden. Panowie wówczas mieli po kilka lat więc, póki co, nie będę ich w to wciągał. Niech dorastają do swoich czasów.
Wracając jeszcze na moment do westernowego tematu, Król i tak pozostanie jeden – Ennio Morricone. I tym akcentem możemy kończyć i tak okrojony wieczór.
Czy tam w okolicy sceny wisiał koleś na stryczku? Oooo, słyszycie przejście w drugi numer? Ale się złożyło. Doskonałe połączenie numerów z tym co miałem w głowie na następną chwilę. Aż się upewnię, że słuchamy tego samego. Tak, rewelacja. Pięknie się ułożyło.
Zatem petarda na koniec, skoro skaczemy po latach. Nie będziemy się ograniczać. Wydaje mi się, że to najlepsze połączenie smyczków z metalową muzyką.
Kolejna wersja tego koncertu, której projekcja odbyła się w kinie nie była już taka dopracowana. U mnie czułem niedosyt. Za cicho, za nudno. Zbyt nowocześnie. Ale, ta powyższa to milowe dzieło sztuki.
Tym miłym akcentem, dziękuję za uwagę, wytrwałem w boju.
(02:40)
Dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.