Chciałem weselej, ale boję się, że jak będę odwlekać temat, to opadną emocje i guzik z tego wyjdzie. W czwartek tj. 10 lutego, świat muzyczny zakrztusił się wiadomością o odejściu z tego padołu ikony polskiego metalu. To nie była nagła śmierć. O trwającej chorobie Romana Kostrzewskiego media bębniły od dłuższego czasu. Odwoływano koncerty, sesje nagraniowe, a Pan Roman mizerniał z dnia na dzień…
… i każdy miał nadzieję, nieeee, źle. Ja sam nie dopuszczałem takiej możliwości, że tego człowieka może kiedykolwiek zabraknąć. Polska scena metalowa z Romanem Kostrzewskim to chyba, uwaga bo aż sam się boję takiego porównania, to jak Lemmy Kilmister z Motorhead dla Anglików. Tyle, że ten nasz nie grał podczas koncertów na basie, ale za to świetnie tańcował (kto był na koncercie, ten wie o co mi chodzi).
I stało się, wiadomość szybka, krótka, Roman już nie zaśpiewa, nie nagra kolejnej płyty, a ja nie zobaczę się z nim na kolejnym koncercie w Gdańsku. Zasnął… jak kamień.
To była szkoła średnia, technikum, kiedy pierwszy raz miałem styczność z twórczością zespołu KAT. Pamiętam, że mój kumpel z sąsiedniej ławki rozpływał się w tych dźwiękach, a ja tak niekoniecznie. Miałem wtedy już swoje uklepane zagraniczne ścieżki i na polski metal zerkałem bardzo ostrożnie. Cóż, wówczas nie poszło. Nie poleciałem za Jego fascynacją i temat upadł. Jasne, wiedziałem co to, jak brzmi itd. Mimo to nie zatrybiło. Niedługo później trafiłem na kolejnego typa, który miał niesamowitą kolekcję kaset magnetofonowych i między innymi dostałem przegraną koncertówkę „38 minutes of Life” z 1987 roku. Przesłuchałem i coś wówczas pękło…
Ballada, metalowa, polskiego zespołu. Szok. Nawet jak teraz puszczam, łapię się na tym, że ciągle pamiętam słowa, o leci „Z wilka wilk, z nędzy nędza, a z krwi krew”. A za chwilę, oooo właśnie teraz „Idzie armia. Zejdź! Fallus, wymię. Zejdź! Ciepły czarci kult. Idzie armia.”
Od tego czasu żyliśmy z KATem po przyjacielsku. On nie narzucał mi się kolejnymi płytami, a ja zaglądałem gdy było różnie. Tak to przecież powinno się odbywać. Bez zobowiązań, przychodziłem gdy potrzebowałem mocy, On mi jej udzielał i pewnie wiedział, że za jakiś czas znowu wrócę.
Jeśli chodzi o ballady, te milowe kroki w historii polskiej muzyki to… bez wątpienia… łza
oh jak to brzmi na żywo, magia.
„daję ci moją łzę”…
i dalej
„Okręt mój płynie dalej gdzieś tam. Serce choć popękane chce bić. Nie ma Cię i nie było jest noc. Nie ma mnie i nie było jest dzień”
Ten numer, to chyba, nieeeee to jest najlepszy kawałek wszechczasów. Muzyka genialna, tekst? Oj chciałbym, żeby ktoś tu z naszych podjął się analizy. @LetMeRead spróbujesz? Tak, rękawica rzucona. Któż jak nie Ty ;)
Ten numer, a w ciągu tych paru linijek tekstu zdążyłem go przesłuchać trzy razy, wywołuje u mnie zawsze wiele wspomnień. Jest niesamowity. Za krótki, stąd te powtórzenia. Ach.
W międzyczasie trafiłem zakulisowe video polskiego zespołu Decapiated, na którym gitarzysta siada za pianinem i leci z nutkami KATa… nie wrzucam tej aranżacji, bo dostępna jest tylko na FB, jeśli ktoś chętny to czekam na sygnał. Polecimy od razu z oryginałem, bezpośrednio z płyty.
Ale KAT to przecież nie tylko ballady, choć płyta „Buk – akustycznie” nadaje tym numerom zupełnie innego wymiaru. Kiedy 3-4 lata temu byłem na koncercie KATa w gdańskim Parlamencie, znałem set listę zespołu, więc gdy zespół niby schodził ze sceny doskonale wiedziałem, że czekamy na deser. W tamtym czasie w jego skład wchodził między innymi numer Odi…
Jak teraz sprawdzam, dużo jest filmów z ostatnich czasów, kiedy Roman walczył z chorobą. Włączmy zatem wersję studyjną, baaaa z teledyskiem. Niech ma. Niech się dzieje.
I ten numer zniszczył mnie. Sponiewierał aranżacją gitarową, tempem i tekstem. Swoją drogą tekst też jest godny fachowej analizy.
To tyle… w międzyczasie ogarnąłem jeszcze książkę Romana Kostrzewskiego…
Ciekawa pozycja.
Dobrze, dość. Koniec. „Popiór” to ostatnia płyta na której zaśpiewał Roman Kostrzewski, więc zakończę w ten sposób.
Dziękuję, dobranoc, dzień dobry.
Pozdrawiam - Michał
Okręt mój płynie dalej gdzieś tam...