(00:16)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Jestem i ogłaszam dzisiaj bal, który już trochę trwa. Moja Małżonka wyjechała z młodszym Synem, a starszy ma nocną zmianę w pracy więc czuję się dzisiaj jak nastolatek, którego rodzice zostawili samego w domu. W tym wieku to jednak nie przekłada się na szaleńczą imprezę, a raczej możliwość ogarnięcia zalegających tematów. Powiesiłem i zainstalowałem dodatkową lampę w łazience, którą kupiłem ze dwa – trzy tygodnie temu, bo nagła zmiana godzin pracy zaburzyła mój wcześniejszy plan. Finanse rodzinne ogarnięte, plany domowych zakupów również więc jestem na czysto. Dzisiaj dodatkowa zmiana z racji samotności przynajmniej w moim odbiorze, nie mam słuchawek, a wszystko leci, na pełnej tego pomieszczenia możliwościach. Drugie to światło, nie jakaś mini lampka podłączona do USB. Full wypas.
Moi Drodzy, 49 na liczniku. Zacząłem czytać, w sumie to już kończę lekturę o Iron Maiden, żeby być na czysto z tematem względem 50 odcinka szwendania. Jak obiecałem, będzie o Iron Maiden i to chyba jedyne spotkanie na które chciałbym się wewnętrznie przygotować. Nie pod względem numerów, ale chcę mieć świadomość, że niczym się nie zaskoczę.
Dzisiaj bez tematu, więc zacznę tak…
Nie, nie mam jeszcze na winylu wrrrrrr… Za dużo tych płyt, które chciałbym mieć na już. Dzisiaj dopiero przesłuchałem świeżutki zakup starego albumu Kinga Diamonda – Conspiracy, który dotychczas znałem tylko z internetowych wersji oraz wcześniejszej, w postaci mp3 z epoki Winampa.
Kolega podesłał mi w ostatnim tygodniu numer Queen. Jak się wczytałem to numer z tych dotąd niezamieszczonych na oficjalnych płytach a pochodzi z okresu 1988 roku podczas powstawania płyty „The Miracle” znanego z utworów – The invisible Man, Breakthru czy I want it All. Oto on…
Numer spoko, choć znamy lepsze. Jako wykopalisko, brzmi świetnie, aż za mocno. Podejrzewam, że takich kwiatków, możemy w przyszłości uświadczyć jeszcze więcej. Czuć, że numer jest podkręcony studyjnymi gałkami do obecnego poziomu, więc brzmi jak jednej z najnowszych. Instrumentalnie lekko, wokalnie bardzo oszczędnie i może dlatego nie dostał się na podstawowy set powstającej wówczas płyty. Niektóre zespoły wydają takie „odrzucone” numery na kompilacjach, albo singlach, wrzucając je na tzw. stronę B.
Muzyczka…
podrzucę teraz zestawienie poprzednich spotkań, jakie miałem przyjemność Wam zaprezentować. Dopisałem do nich po dwa, trzy słowa, żeby w miarę ogarnąć co zawierały.
48. Muzyczne szwendanie - radiowa trójka
47. Muzyczne szwendanie - Black metal
46. Muzyczne szwendanie - running wild
45. Muzyczne szwendanie - numery z radia
44. Muzyczne szwendanie - Van Halen
43. Muzyczne szwendanie - filmowe hity (2)
42. Muzyczne szwendanie - A Smith solo
41. Muzyczne szwendanie - Halford solo
40. Muzyczne szwendanie - Beatlesi
39. Muzyczne szwendanie - Manowar
38. Muzyczne szwendanie - Przegląd gitar
37. Muzyczne szwendanie - Queenspryche
36. Muzyczne szwendanie - Thor i GNR
35. Muzyczne szwendanie - Koncertowe spektakle
34. Muzyczne szwendanie - Filmowe hity
33. Muzyczne szwendanie - Zespoły jednego numeru
32. Muzyczne szwendanie - Westerny
31. Muzyczne szwendanie - Lata 80 wg książki Hendrixa
30. Muzyczne szwendanie - Pudło, granie dźwiękami
29. Muzyczne szwendanie - Testament
28. Muzyczne szwendanie - Pełne albumy
27. Muzyczne szwendanie - Megadeth
26. Muzyczne szwendanie - MTV projekt
25. Muzyczne szwendanie - Numery o wojnie
24. Muzyczne szwendanie - Rapsy, zakrzewienie muzycznego nurtu
23. Muzyczne szwendanie - Kat
22. Muzyczne szwendanie - Ukrainiec z voice
20. Muzyczne szwendanie - Covery
19. Muzyczne szwendanie - Rammstein
18. Muzyczne szwendanie - zmiany wokalistów
17. Muzyczne szwendanie - spotkania na scenie różnych gwiazd
16. Muzyczne szwendanie - poezja śpiewana
15. Muzyczne szwendanie - polski old metal + jack conte
14. Muzyczne szwendanie - bruce dickinson solo
13. Muzyczne szwendanie - DC i zespoły towarzyszące
12. Muzyczne szwendanie - musicale
11. Muzyczne szwendanie - metalowe niemieckie zespoły
10. Muzyczne szwendanie - smyczki, pianina
09. Muzyczne szwendanie - Judas Priest
08. Muzyczne szwendanie - szukanie numeru + czarni wykonawcy
07. Muzyczne szwendanie - klasyka (zeppelin, clapton, deep purple)
06. Muzyczne szwendanie - ozzy + pantera + zakk
05. Muzyczne szwendanie - queen/anaviena/polish metal aliance
04. Muzyczne szwendanie - rock n roll
03. Muzyczne szwendanie - fascynacje/idole od początku
02. Muzyczne szwendanie - przemiany zespołów 1 vs ostatnia płyta
01. Muzyczne szwendanie - założenia projektu
Jak teraz patrzę na tę listę, to uświadamiam sobie, że jest tego sporo. Tematy muzyczne mogą się wyczerpać? Raczej, nie. Mogą przenikać, łączyć się ze sobą, wzajemnie inspirować. Tego chciałbym tu doświadczać.
W „ostatnim” czasie pojawiły się jeszcze dwa nowe numery zespołów, które na scenie goszczą od kilku dekad. W pierwszym przypadku pokazuje mi, że 8 miesięcy temu. To ja mam zapłon w tym przypadku, fakt słyszałem go już kilka razy w radiu, ale nie było okazji żeby go zaprezentować. Perkusista!!! Jeśli ktoś ogląda, to za bębnami siedzi niesamowity muzyk. Mikkey Dee – człowiek, który stukał w King Diamond, spędził przez ponad dwie dekady w Motorhead, okolicznych projektach a dzisiaj pełni funkcję w zespole Scorpions.
Całkiem przyjemny numer, ale następny…
Jeff Beck grał już z kilkoma czołowymi muzykami. Był Clapton, Rod Steward, a nawet Johnny Deep. W ostatnim czasie przyszedł czas na współpracę z człowiekiem, który nie powinien już istnieć. Nie, to żebym mu życzył źle, ale wiek i jakość prowadzonego przez niego życia, już dawno powinna dać się odczuć chociażby w klasie wokalnej. A tu nic. Jakby czas stał w miejscu i chwała mu za to.
Bardzo dobry numer, choć chciałbym zobaczyć moment nagrywania tych wokali. Chłop ma przecież 74 lata. Nic nie insynuuję.
Dobra tyle z nowości, teraz poszwendamy się po starych dźwiękach i to doskonałe wykonanie.
I tu wszystko jest doskonałe, Ex-basista Deep Purple z idealnymi zębami i niesamowitymi wysokimi partiami wokalnymi, Bruce Dickinson (Iron Maiden) w roli gościa, który nie potrafi stać bezczynnie na scenie i zapełnia ten czas kontaktem z publicznością, Panowie za klawiszami robiący mega robotę w postaci zagrywek, niestrudzony perkusista, który również mimo wieku łupie, że można mu składać pokłony, świetny gitarzysta z obdrapaną gitarą po sekcję symfoniczną, która dopełnia ten obraz.
A teraz… W 2012 odbyła się gala z okazji rozdania nagród The Kennedy Centre Honors, wręczanych przez prezydenta USA artystom w uznaniu zasług na rzecz kultury. Tego wieczoru, żyjącym muzykom z Led Zeppelin poświęcono koncert na którym przewinęło się kilku znakomitych muzyków. Niesamowity w tym wieczorze, był dodatkowy bodziec, bo kiedy w loży zasiadali i słuchali bieżących występów członkowie historycznego zespołu, na scenie odbyła się magia rodowodu. Za perkusją usiadł syn oryginalnego bębniarza Led Zeppelin – Jason Bonham. Przeżyjmy to jeszcze raz.
Tak, wiem, że na przestrzeni tych wszystkich spotkań dokonuję powtórzeń, ale dzisiaj właśnie taki mam dzień, tzn. noc i nic na to nie poradzę. Takie szwendanie nieprawdaż?
Tego zespołu również nie trzeba już przedstawiać… uwielbiam to wykonanie, mimo, że to z płyty jest bardziej pełne. Tutaj natomiast czuć tę surowość i emocje, które nie zawsze uda się przemycić do studia nagraniowego.
To jeszcze raz wróćmy do Deep Purple i do czasu kiedy na gitarze obejmował stanowisko Steven J. Morse i jego niesamowite dźwięki.
Trzymając się tych delikatnych dźwięków, chciałbym ruszyć w innym kierunku. Tego zespołu, mam nadzieję nie trzeba nikomu przedstawiać.
Są takie dźwięki, które mimo upływu lat, dekad, ciągle brzmią wyśmienicie. Mało tego, nie spotkałem nigdy godnego zamiennika dla kolejnego zespołu – Slade. Tata wielokrotnie go wspomina podczas naszych rozmów zaraz obok AC/DC, czy Uriah Heep. Zatem czas na rok 1974.
i jeszcze jeden bardzo blisko. To już jest kult, 74’ , białe wdzianka, wysokie golfy. Zdecydowanie urodziłem się za późno.
Ogólnie jak patrzę na muzyczne tematy, to podświadomie bardziej jarają mnie te europejskie, a szczególnie brytyjska scena muzyczna, bo i Iron Maiden, Judas Priest, Motohead i cała rzesza innych wyłania się z tego środowiska. Ciekawe.
Ja to wszystko znam hehe, więc albo słyszałem za kajtka i podświadomie zakodowałem, albo ten numer wisiał w TV przez jeszcze dłuższy czas. Nie widzę innej możliwości. Ok, może jeszcze radio, które postanowiło odświeżyć temat. Mimo wszystko, choć to wielopokoleniowy zespół to trzeba przyznać, że dzisiaj nadal trzymają formę.
Dobrze, to tyle z dzisiejszego szwendania. Chodzi mi po głowie numer na zakończenie, bo zwykle w takich pętlach chciałbym żeby był on równie wyjątkowy jak pierwszy, a o ile to możliwe nawet lepszy. Podobno "Nieważne jak facet zaczyna, ważne jak kończy", zatem podejmuję rękawicę i żegnam się… Ritchie Blackmore na gitarze, nie mam dzisiaj większych potrzeb…
Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.
(05:07)
(23:38)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Może tego nie czujecie ale to już 48 odcinek muzycznego szwendania, a mi został już jeden do tego tak przełomowego. Kiedyś rzuciłem wolno, że 50-tkę zrobię o Iron Maiden czyli zespole, który w moim życiu odegrał największą rolę, a zarazem odcisnął na mojej duszy mega wyraźne piętno. Był w moich największych sukcesach, porażkach i wahaniach. W sumie, to już jest wystarczający powód by o nim wspomnieć, tyle, że wciąż mam niedomkniętą furtkę. Została mi jedna książka, którą odwlekam w obawie od wielu lat. Tak, to ta o Iron Maiden. Jeśli ruszę na czas z tematem, to w najbliższym czasie napiszę chyba najbardziej osobiste szwendanie. Ale co dalej? Kończymy? Bo w zasadzie będę domykać muzyczny temat. Ruszamy dalej z nadzieją, że świat muzyczny ma jednak coś więcej do zaoferowania czego można się chwycić? Zapraszam do dyskusji, choć mam świadomość, że to dylemat, który pojawi się dopiero za dwa odcinki, więc póki co, spokojna głowa, ale może warto już teraz zabrać głos.
Póki co, na dzisiejszy wieczór zapraszam Was na radiową przygodę. Radio (często to w samochodzie) jak i od jakiegoś czasu w naszym domu, to moja jedyna komunikacja ze światem zewnętrznym. Tak, pomijając telefony. Pozbyliśmy się bieżącej telewizji, na rzecz platform i w ten sposób zniknęło zjawisko włączania TV na zasadzie, żeby coś leciało.
W ostatnim tygodniu, w którym kończyłem pracę o 22, mój przelot autem do domu trwał w tych godzinach jakieś pięć minut. Wpadałem do pokoju zwykle nie później niż kwadrans po dziesiątej. Mimo tak krótkiego czasu doświadczyłem niesamowitego, muzycznego oświecenia siedząc jeszcze za kółkiem. Czujnik Google rozpoznający dźwięki zawiódł na całej linii, więc zostało mi szybkie nagranie numeru by później samodzielnie dokonać jego analizy. Na szczęście, co jakiś czas pojawiający się pasek na ekranie radia, ułatwił zadanie identyfikacji.
Pył
Pierwsze co pomyślałem, to że znam ten głos. Kiedyś codziennie jeździłem około 300 km dziennie więc tych minut z radiem miałem obleciane z każdej strony. Tak znałem ten głos z innego numeru, chyba jednego z pierwszych, tych oficjalnych które zagościły na radiowych falach.
To chyba… tak. To ten. Rytmika, głos. To pierwszy numer kiedy opadła mi kopara. A kiedy zobaczyłem gościa na zdjęciach nie miałem pytań.
Bartosz Sosnowski niestety zmarł w 2021 roku mając 38 lat. Pierwsza jego płyta była w zupełnie innym klimacie. Musiałbym ją przesłuchać w całości „od deski do deski” by wyrazić jakąkolwiek opinię, ale nie teraz… Znalazłem numer, który nie istnieje na żadnej z płyt i jest nagrany w nietypowym klimacie. Ok, dziesiąty raz sprawdzam i nie ma. Nie ma go na płytach, a jest genialny i warty uwagi.
Kim jest ten drugi człowiek – Robert Cichy, bo to pewnie on, śpiewający te czyste wokale? Nie wiem (sprawdzę w najbliższym wolnym czasie).
Swego czasu również przez radio wkręciłem się w inne klimaty. Słyszałem projekt Kayah i Bregovica, ale w tym przypadku mimo wielu podobieństw powiewał inny wiatr. Przez długie tygodnie próbowałem zlokalizować numer, żeby odsłuchać go w domu i nic. Jakby nie istniał poza wspomnieniami o nowej płycie, projekcie. Bo tak, zespół istniał w mediach jak i podobnie Andrzej Stasiuk. W tym szczególnym połączeniu było dostępne wszystko, poza moim numerem, który jako pierwszy rzucił mnie na kolana i jak już podkreśliłem, usłyszałem go właśnie z radia. Kiedyś nawet wrzucałem jakieś linki do dziwnych wersji, ale na YT ciągle była cisza. Jak na złość, w tym jedynym przypadku.
Tak, tu w końcu widać jakiej radiowej stacji słucham na „kółkowych” przelotach. Trójka doświadczyła wielu zmian na przestrzeni ostatnich lat. Zamieszania przy piątkowych listach przebojów, które były kultem w moim domu podczas piątkowych wieczorów z Markiem Niedźwieckim. Potem zniknął podczas dziennych audycji Wojciech Mann i Anna Gacek więc czekałem aż ktoś ostatecznie zgasi światło. Po latach wracam, bardzo ostrożnie.
To jeszcze jeden numer z szczególną dedykacją dla nauczycieli. Genialne wykonanie!
Ale skoro w poprzedniej myśli wspomniałem Gorana Bregovica, dokonam za moment drobnej manipulacji. W piątek, podczas drugiej zmiany mój kolega, po czasie symbolizującym opuszczenie w firmie krawaciarzy, odpalił na linii nagłośnienie i jednym z wielu numerów poleciał właśnie ten z Kayah. Trzymając się zatem tej koncepcji podmienię tylko Panią Katarzynę na nieco bardziej żywiołowego Pana. Ot cała magia.
Jednak, nie od tego numeru zaczęła się moja znajomość z Gogol Bordello. Są takie numery, które raz usłyszane domagają się powtórnego odsłuchu. Potem kolejnego i jeszcze raz, aż w końcu ustawiam pętlę i numer leci bez końca. Ten właśnie będzie tym, który wówczas zaburzył mój cały świat.
Dzisiaj nie jestem w stanie odzwierciedlić emocji jakie uczestniczyły w tym momencie, ale oglądałem/słuchałem ten numer bez przerwy. Po latach, kiedy dzisiaj włączyłem go ponownie, znowu to poczułem. Pisząc tekst do dzisiejszego wieczoru zdążyłem go przesłuchać kolejne razy. Niesamowity, ale jest jeszcze jeden. Bez dodatkowego komentarza…
Wróćmy jeszcze na moment do Bartosza Sosnowskiego. Puszczając Wam kolejne numery, w między czasie lecę do przodu z proponowanymi linkami, które ogarniam dokonując stosownej selekcji. Zatem, jeszcze raz Pan Sosnowski.
Skupcie uwagę na początkowej frazie numeru, ten pierwszy riff gitarowy, ta zagrywka, której melodia co jakiś czas się powtarza w dalszej części numeru. No jak nic przypomina mi numer innego polskiego wykonawcy, że aż jestem skłonny do konfrontacji. OK, jestem pewny. Uwaga, zderzenie!
hehehe, oczywiście u Mroza szybciej jeśli chodzi o tempo, ale dźwięki bardzo, bardzo blisko. Swoją drogą polecam ten występ Mroza – Live Session – świetne wykonanie, zarówno pod względem wokalnym jak i instrumentalnym.
I to tyle. Koniec, dobranoc. Taaaa żartowniś. Sześć lat spędziłem za kółkiem w czynnej funkcji. Codziennie około 300 km, ale przeliczając to na czas spędzony przy radiu to ooo Pani/Panie Kochana/y. Trochę sobie posłuchałem.
Ogólnie z tymi numerami z radia jest takie zjawisko, że lecą dość często, załóżmy podczas jednej całodziennej trasy. Jeśli to jakaś nowość, to puszcza go prawie każdy zmieniający się prowadzący kolejną audycję. Może to być zjawisko osłuchania, że podczas pierwszego odsłuchu niekoniecznie numer przemawia, ale słysząc go kolejny raz, w głowie zapala się lampka „znam to” po czym wyłapuje się kolejne detale, dokładniej analizując tekst, rytmikę czy brzmienie. Za chwili nagle stukasz palcem w kierownicę i koniec. Kupiony. Podobnie miałem z poniższym numerem. No nie zachłysnąłem się, ale po którymś razie zacząłem zagłębiać się w tekście i zrobił mnie ten tekst „mogę od Pana ogień?”…
Ciekawy numer jak i ten za którym kryje się zupełnie inna historia.
Ale mój pierwszy raz z Bartoszem Królem to kolejna pogoń za niezidentyfikowanym przez długi czas numerem puszczanym przez Annę Gacek w porannej audycji na łamach radiowej trójki. Znałem nazwisko, znałem tytuł ale co z tego skoro nigdzie można było posłuchać sobie tej wersji numeru. To bardzo irytujące kiedy dziesiątki razy przystawiasz telefon pod głośnik a on informuje, że nie znalazł pasującego odnośnika. Krzyczałem wtedy a on (telefon) jak na złość zapisywał na ekranie wszystkie słowa, które wyglądały jakby były skierowane do mnie. Debil! Co też szybko zostało odnotowane na ekranie. Na szczęście po kilku miesiącach numer trafił jako oficjalna wersja.
Oj takich frustrujących sytuacji miałem mnóstwo podczas przeróżnych identyfikacji dźwięków. Doprowadzały mnie do szału, ale często cierpliwość i upór skutkował szczęśliwym zakończeniem. Do dzisiaj mam telefony od mojej młodszej Siostry typu „słuchaj, piosenka, śpiewa chłopak, siedzi na krześle w grubym swetrze, w tle przelatują wspomnienia, jakaś dziewczyna” i ja często nie pozwalając jej dokończyć zdania podaję tytuł i kończymy rozmowę. Taaaa, a teraz nie pamiętam. Co za brat!
Lecimy dalej, bo z kolejnym numerem, tak, mała anegdotka. Mój kolega Krzysiek, kupił swoim dzieciom banjo. Nie wiem, nigdy nie grałem, więc zupełnie nie mam pojęcia co i jak. Starsza jego córka zaczynała coś tam brzdąkać kiedy Tato postanowił spróbować swoich sił. Zgapił schemat układu z internetu i zabrał się za instrument. Pierwszy numer jaki zagrał to ten zespołu od jabłek. Trochę go wciągnęło, bo w końcu przyszła do niego załzawiona pierworodna i poprosiła instrument. Tak, w jego słowach ta opowieść miała słodko śmieszny wydźwięk, który nie potrafię odwzorować. To muzyczka, bo jak poprzednie numery, ten również wylewał się z radiowych głośników.
Dużo dzisiaj tych numerów, a mi powoli kończy się piwo. Czy ja mam coś jeszcze do przesłuchania? Męskiego grania nie ruszam choć co chwilę pojawiają mi się numery w propozycjach. W sumie z tego też powstałaby bogata kolekcja na długie słuchanie. Może kiedyś. Ooo… mam.
Następny radiowy numer to utwór, którego w samochodowych warunkach, usłyszałem jedynie końcowy fragment ale to wystarczyło by go zidentyfikować, a później dokonać odpowiedniej analizy w nocnych, słuchawkowych warunkach. I szok. Nabuzowany poszedłem spać by rano… zebrać wszystkich domowników w pokoju centralnym, usadowić ich na ciągle nieposłanym małżeńskim łożu i odpalić na TV mój odkryty numer. Wyglądało to pewnie komicznie, bo ja zaspany, do tego „na gaciach” z pilotem w ręku paradowałem przed pozostałą trójką. To w tej chwili nie miało żadnego znaczenia, bo przecież miałem misję oświecenia. Odpaliłem numer i jak w teledysku… a zobaczcie sami. Totalne wariactwo.
Znacie zespół Voo Voo? Wokalista/gitarnik – Wojciech Waglewski. Noo, to ten Pan ma syna, który również poszedł w muzyczne ślady ojca i odcisnął swój ślad na łamach radiowej trójki. Muzyka? Nieco inna, bardziej nowoczesna w porównaniu z dorobkiem ojca. W swoim czasie poznałem ich trzy numery i w sumie tyle mi wystarczyło do szczęścia, nie zagłębiałem się dalej, ale jak teraz słucham to ciężko mi wybrać ten, który idealnie pasowałby jako reprezentant. Nie będę kombinował, leci pierwszy.
Zbliżamy się do końca, bo już powtarzają mi się proponowane przez YT tytuły. Mam w głowie jeszcze dwa o ile znajdę na czas ten drugi. I jak tu nie przyznać racji, że radio edukuje. Jest obecnie około 02:00 a i teraz w tle w naszym pokoju leci ciągle radio, bo moja Żona przy nim zasypiała. Mam co prawda założone słuchawki, ale podczas przeszukiwań kiedy u mnie następuje cisza, słyszę i dobrze. Lubię czasem w ciągu dnia odlecieć na kwadrans w krótki sen przy muzyce. Ach, ona pasuje do wszystkiego.
Tego numeru raczej nie trzeba przedstawiać. Gdzieś obok mnie przeleciał ten pierwszy szał, znajomi wołali, że jadą na koncert – Jak to nie słyszałeś? – Ano nie słyszałem, a „Los cebula…” cóż, usłyszałem dość późno. Genialny numer, to muszę mu przyznać. Uwielbiam ten moment jak w środku numeru (3:38) gitara tak rytmicznie trąca dźwięki, a w tle słychać tylko jedną blachę typu ride (we wcześniejszych podobnych momentach był crash z pałeczką uderzaną o rant werbla). Ach miód na moje uszy. Doskonały moment. Lecimy, bo numer po dziś dzień często gości na łamach radiowych audycji.
Bonusowo mój ulubiony…
Na koniec radiowy numer, który zrobił na mnie mega wrażenie. Z początku nawet nie sądziłem, że to polski zespół, a wokalnie mocno przypominał mi jeden z tych moich ulubionych, zagranicznych, który nie raz już przytaczałem. Wolne, ciężkie tempo i głośny werbel w perkusji, mocny tekst.
Na koniec tego i tak długiego spotkania, zaprezentuję Wam idealne dźwięki. Delikatność, melodia, barwa głosu. Wszystko dawkowane w idealnych proporcjach. Przed Państwem…
Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten zespół niemal pomyliłem go z tym angielskim, który po przemianie względem swojej pierwszej płyty grał równie melancholijne melodie. Jak wielkie było moje zdziwienie, jak po identyfikacji pojawiła się zupełnie nieoczekiwana i nieznana w tamtym momencie nazwa. Szok. Jakby ktoś Cię oszukał. Dezorientacja, bo jak? Kto to jest, że tak gra? Potem odrobiłem lekcje ale i tak stawiam sobie ten zespół na półce „do analizy”. Ale o co tyle zamieszania? Już tłumaczę, wokal, jego barwa jak i klimat tworzonych numerów bardzo mocno pasuje do późniejszych płyt brytyjskiego zespołu Anathema. Tu nie znajdę konkretnego odpowiednika, bo to trzeba byłoby przewalić kilka płyt ale klimat już szybciej.
I to tyle moi drodzy Słuchacze. Niewiele pominąłem, a i udało mi się jakoś ten materiał ułożyć, że jak teraz patrzę, jakoś to wygląda i trzyma się tematu. Dziękuję za wspólną nockę.
Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.
(02:28)
PS(1).
„słuchaj, piosenka, śpiewa chłopak, siedzi na krześle w grubym swetrze, w tle przelatują wspomnienia, jakaś dziewczyna”
Odpowiedź:
PS(2).
Bywają też dziwne propozycje podrzucane na łamach audycji radiowych. Moim z takich ulubionych to niepodważalny numer jeden. Petarda.
Urzekające rytmy i te Panie o kocich ruchach…
Tak, to już zdecydowanie czas na sen…
Dobranoc.
(00:06)
Dobry wieczór i dzień dobry.
W ostatnią niedzielę odkryłem, że moja Żona wciągnęła się w kolejny serial – The Crown – dostępny na jednej z platform. To jak dotąd są to cztery sezony, po dziesięć niemal godzinnych odcinków każdy, opowiadające historię świeżo obejmującej tron Elżbiety II. Jak to ja, coś tam zawsze zerknę, a potem chodzę i pytam „oglądasz dalej?” z nadzieją na pozytywną odpowiedź. Podobnie było z serialem… typowo kostiumowym, mega kolorowy świat. Też władza, ale już wytworne suknie i jakiś romans w tle. Taaaa, wkręciłem się niesamowicie hehe. Ooo, znalazłem tytuł, uwaga „Bridgertonowie”, bardzo polecam. Ale wróćmy jeszcze do „The Crown”. Bo taka nasza niedziela to głównie lenistwo, filmy i przekąski. Ja gdzieś tam po drodze odsypiam krótkimi drzemkami „muzyczne szwendanie” ale oglądam, czasem tylko słucham co mówią w tle, a czasem nie. Podczas ostatniej filmowej sesji coraz większą dziurę w głowie wiercił mi jeden muzyczny motyw, który praktycznie pojawiał się w każdym, kolejnym odcinku. Nie wytrzymałem, bo oczywiście znany mi był ze słuchu ale nijak nie potrafiłem go zaszufladkować względem nazwy czy wykonawcy. Dzisiaj już jestem trochę sprytniejszy i mam w telefonie funkcję rozpoznawania dźwięków. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do najbliższego głośnika i już, złapany niczym te stworki z Pokemon. W niedzielne popołudnie obejrzałem cały koncert. Sąsiedzi pewnie oniemieli, że z mojego piętra taka muzyka…
Numer powinien rozpocząć się od 22:49 minuty ale polecam oczywiście cały koncert. Niesamowity klimat i co ciekawe, poszczególne numery, etapy, nie wiem jak to nazwać. W każdym razie każda partia pomiędzy pauzami (szok że nikt nie klaszcze) ma drobne podobieństwa tworząc w ten sposób całość. To tak jak u Kinga Diamonda gdzie są płyty których numery składają się na jedną opowieść względem tekstów.
Ok, posłuchajmy Mozarta…
Genialne wykonanie.
Od długiego czasu żyję w przekonaniu, że metal i muzyka symfoniczna to bardzo dobre połączenie. To mistrzostwo świata i jest taki zespół który jako jeden z niewielu odważył się na ten świadomy ruch. Dotychczas zorganizowali dwa wielkie projekty. Pierwszy wyszedł fenomenalnie, drugi już nieco gorzej. Dzisiaj znany chyba przez każdego. Medialnie rozkwitli na chyba każdej dostępnej gałązce mainstreamu. W undergroundowych, metalowych kręgach często słyszy się „skończyli się na piątej płycie” (z 11 dostepnych). Od 2016 nie nagrali już nic nowego, poza przeróbkami starych numerów, ale studyjnie zespół nie tworzy. Gra dzisiaj koncerty i praktycznie żyje z samej nazwy.
Oczywiście mam ich pierwsze pięć albumów na winylach. Dalej? Nieee, za nastolatka kupiłem szósty jeszcze na kasecie, którą szybko odsprzedałem. Tam skończył się dla mnie zespół. Podniósł się na moment podczas wspomnianego symfonicznego projektu, ale i to na krótko i nie dość wystarczająco bym przez kolejne lata na dłużej zagłębił się w kolejnych odsłonach. Dobra, dość biadolenia, muzyczka! (3 płyta)
Tak, pogadam sobie dzisiaj o tym zespole i znowu. Chciałem wrzucić jak najdoskonalszą wersję tego numeru z orkiestrą, a przecież wspomniałem że po latach zrobili drugi taki projekt jak tu w 1999 roku. Niestety, tamten nowszy koncert w tym zestawieniu może służyć jedynie jako podnóżek. Szkoda, że nie ma tej pierwszej wersji w HD, choć znalazłem pełny zapis koncertu. Dźwiękowo niewiele się różni więc zadawalam Was tym wykonaniem. Tzn. wersją, bo wykonanie jest wyśmienite.
Pamiętam doskonale moje pierwsze spotkanie z zespołem Metallica. To była kolonia w Bukowinie Tatrzańskiej. Początek lat 90’, byłem wówczas w końcowych latach podstawówki. Było nas czterech w pokoju, ja, mój o rok starszy kumpel z ulicy i dwóch typów z trójmiasta. Jeden z tych ostatnich miał ze sobą magnetofon na kasety i włączał kasetę za kasetą. Jedną z nich była właśnie „Master of puppets” a ja nie mogłem zrozumieć skąd on wie w którym momencie krzyczeć „master”… To był dla mnie szok, a jednocześnie fascynacja dźwiękami. Szybko, brutalnie. Dotąd słuchałem Guns N’ Roses a tu taki strzał. Taki cios. Wówczas jeszcze nie myślałem, że kiedyś będę grał na gitarze i trzaskał podobne riffy podczas swoich koncertów.
To jeszcze jeden. (2 płyta)
Numer też z pierwszych płyt. Jak mówiłem i pewnie jeszcze dzisiejszej nocy powtórzę to z dziesięć razy, Metallica to niestety obfite danie złożone z kilku pierwszych krążków. Genialna praca symfonicznych grajków podkreślająca każdy etap w numerze.
Ale wróćmy do początków, mega szybkiego grania, nie tak zaawansowanego jak w tym i poprzednim obrazku, choć dla początkującego gitarnika już był to nie lada wyzwanie. Ok, numer z pierwszej płyty, choć wykonanie dużo, dużo dalej niż magiczna piątka płyt.
Ten właśnie numer zagrałem podczas jedynego koncertu z zespołem Defekator. Nagranie może gdzieś się uchowało na VHS, ale nie mam do niego dostępu. To było kilka numerów, na scenie zasiadł nasz perkusista a chwilę potem ja z basistą dołączyliśmy w koszulkach z obciętymi rękawami i skórzanymi opaskami na lewych przedramionach. Były szerokie i co najważniejsze były gęsto nabite długimi gwoździami. Pięć cali, wiem, bo rozpoczynałem wówczas pracę w metalowej hurtowni. Gwoździ, łańcuchów, drutów kolczastych mieliśmy pod dostatkiem. Tak, gwoździe wystające z naszych „pieszczoch” miały około 13 cm długości. Kiedy wyszliśmy odziani w takim rynsztunku zapadła cisza, a potem rozpętało się piekło. Hehe, zagalopowałem się z tym piekłem. Nic się nie wydarzyło, ludzie stali i nie rozumieli co się dzieje. Po koncercie wytykali nas palcami, że tak to grało się w latach 80’. Cóż, zawsze to jakiś komplement.
Kolejny numer i znowu wracamy do drugiej płyty.
Jedyny plus, że Metallica’owych numerów w wersjach koncertowych jest tyle, że można do woli przebierać względem dat, jakości wykonania czy nawet kondycji zespołu w poszczególnych latach. Z drugiej strony też jest ciężko, bo zanim zamieszczę link przesłuchuję co najmniej trzy wersje by wybrać tą najbardziej prawidłową, godną uwagi. Z „Fade to Black” miałem również głębszą przygodę. Taką pisarską poniekąd. Uczestniczyłem w zadaniu pisania podczas trwania numeru. Puszczasz numer na określony sygnał i piszesz podczas jego trwania historię, którą „widzisz” w dźwiękach zupełnie pomijając tekst. Czas wielokrotnie przekraczał trwanie numeru więc można było puścić go sobie kilka razy ale i tak było to mało. Swoją drogą, niesamowite doświadczenie pokazujące w jakimś stopniu wrażliwość na dźwięk i kreatywność.
Kiedyś wspominałem, że uwielbiam wersje koncertowe o ile są nagrane w zadowalającej jakości. Tutaj nie muszę się wielce spinać, wszystko jest na wyciągniecie ręki. W studiach nagraniowych można wiele naprawić, a to przesunąć dźwięk, albo go dograć w kolejnym podejściu jak i zmienić jego brzmienie. Na koncertach to zupełnie inna zabawa, tu nie ma wersji stop, powtórz. Ok, zdarzają się momenty kiedy zespół przerywa numer i za moment leci z tematem jeszcze raz. Wszyscy to jednak widzieli i pewnie nagrali.
Teraz numer… (trzecia płyta) w wersji symfonicznej.
Świetna kompozycja. Jak już mówiłem, ten pierwszy koncert symfoniczny to idealna kompozycja i kupuję ją nawet z tymi nowszymi na tamten czas numerami. Jest jeszcze jeden numer z tej płyty na który chciałbym szczególnie zwrócić uwagę. Numer instrumentalny, skomponowany przez tragicznie zmarłego basistę Cliffa Burtona.
Czwarta płyta choć równie potężna i bogata w dźwięki i właśnie nie do końca jestem pewny tego określenia. Wielu muzycznych znawców, określa ją jako zdublowaną pracę w końcowym studyjnym etapie. Końcowy proces ustawień poszczególnych wartości na konsoli dźwięków przyniósł słaby oddźwięk gdzie głównym zarzutem jest brak odpowiedniej wartości gitary basowej. Powstały filmiki gdzie basiści dogrywają i jednocześnie wzmacniają tę partię i brzmi to super, ale cóż. Co się rozlało.
Metallica w swoim czasie weszła na wyższy poziom. Zrobili film na którym byliśmy razem z Żoną i całą śmietanką miejscowych metalu chów. Obraz ten stanowił połączenie występów koncertowych z drobną fabułą w tle.
To niesamowite, że Lars (perkusista) nauczył się grać na instrumencie dla potrzeb zespołu i w sumie, gdyby stanął teraz nagle szeregach zupełnie innego, mógłby nie dać rady technicznie.
„One” w oryginale to kadry z filmu ”Johnny Got His Gun” (1971) opowiada historię żołnierza, który w podczas wejścia na minę stracił nogi, ręce, wzrok, mowę i słuch. Po zrozumieniu swojej sytuacji posłużył się swoją głową – jedyną sprawną częścią ciała – by wystukać alfabetem Morse’a prośbę o śmierć.
i jeszcze jeden z tej samej płyty, całkiem świeży…
Potem przyszedł czas Czarnego Albumu i wszystko poleciało na łeb, na szyję. Nagle wszystkie oczy, niczym to pojedyncze Saurona, skierowały się w jedno miejsce oznajmiając, ze czas nastał. Faktycznie, czarny album zespołu mocno namieszał w metalowym nurcie ze swoją balladą.
A niech będzie z Warszawy. Ten numer to również wszyscy powinni kojarzyć.
o i ten ze świetnymi przejściami pomiędzy gitarami.
Zbliżamy się do końca dzisiejszej nocki. Matko prawie czwarta, Żona mnie zatłucze. Dobra jeszcze parę minut. Piąty album to praktycznie same przeboje, które po dziś przelatują w radiu czy zgrabnie są wkomponowane jako tło do filmów. Kolejny numer musi być w najwyższej jakości. Grałem go kilka razy w zaciszu sali prób ale nigdy nie wyszedł poza jej drzwi. Jak już kiedyś wspominałem, są numery których się nie rusza. Ten w moim wyborze był jednym z tych.
oj ten numer dopiero brzmiałby z orkiestrą… ale przecież to mój wieczór i równie dobrze mógłbym być dziś nocną wróżką, pach! Dziesięć lat wstecz i oto jest…
Na ten zupełny koniec wypadałoby wrzucić jakąś petardę. W obliczu powyższych numerów o taki zabieg już coraz trudniej ale… ciągle w głowie siedzi mi to niezapomniane solo. Pulsujące, melodyjne i oczywiście w wersji z orkiestrą. Numer z późniejszego, nieeee, bzdura. Numer, który nie istnieje na studyjnych albumach. Powstał na łamach pracy z orkiestrą i jego jedyny ślad pozostaje na tym właśnie koncercie. Genialne zakończenie.
Słucham właśnie obu wersji z dostępnego w sieci zestawu symfonicznego. Już byłem skłonny rzucić się w to drugie wydanie bo faktycznie brzmi bardzo podobnie ale… zabrakło mi falsetów w głosie i tych ciekawych modulacji, to raz. Dwa, że solo i tak za pierwszym razem brzmi bardziej heroicznie. Koniec dyskusji.
Mega wykonanie, niepowtarzalne a S&M2 może pucować buty.
Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.
(04:37)
(01:19)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Późno już ale miałem dziś sporo do pisania a i wieczór w ten sposób zrobił się mega krótszy. Jak zwykle zostawiłem sobie kilka kartek z hasłami na kolejny weekend ale czy ogarnę? Trudno powiedzieć, mam np. do powieszenia od tygodnia drugą lampę w łazience, ale układ wkrętów nijak pasuje do tej poprzedniej i muszę rozkminić jak ogarnąć to logistycznie by nie było śladu po poprzedniej a spełniało wzorowo funkcję przy nowej opcji. I najważniejszy warunek, by nie zdemolować dotychczasowego stanu.
Dzisiaj byłem w pracy, tzn. w sobotę i oczywiście lubię odpocząć przy cięższych brzmieniach, czasem Tych bardziej skrajnych, więc muzyczka.
Zespół, cóż, pełny kontrowersyjnych teledysków, ale muzycznie… nie potrafię im zarzucić fachury. Że tak się pochwalę, z perkusistą chodziliśmy do tej samej klasy za czasów szkoły średniej. Mimo, to, pod względem muzycznym nie ma czegoś takiego jak koleżeństwo. Tu panują sztywne reguły, praktycznie zerojedynkowe. Coś się podoba albo nie.
Rzemiosło jakie prezentują Panowie i oprawa, jakkolwiek w którą jest skierowana stronę wygląda obłędnie. Nie będę tu wchodził w kwestię wiary, bo to nie miejsce na ten temat. Muzyka, to jak w przypadku Iron Maiden może być spektaklem jednego wieczoru i tylko Ci którzy znają od podszewki ten zespół mogą określić na ile w tym prawdy. Mało tego, znając muzyków, potrafią doskonale rozgraniczyć, gdzie kończy się teatr a w którym miejscu zaczyna się prawdziwe oblicze.
Numer, niesamowity, kiedyś kupiłem ten winyl (to ten z makietą kościoła do własnoręcznego złożenia). I co? Żona psioczyła dzisiaj na obraz, że straszne itd., ale podczas tamtego odsłuchu z gramofonu zasnęła przy tych dźwiękach podczas poobiedniego leżakowania. I o czym to świadczy? Że muzyka jest hałaśliwa, chaotyczna? Raczej nie, tu uwierzcie wszystko jest poukładane jak w zegarku.
Rozpatruję ten zespół jako sztukę. Wrażenia wizualne i przede wszystkim muzyczne. Uwielbiam przede wszystkim rytmikę w ich numerach zachowując tak gęsto umieszczone dźwięki i powtarzalność, która na przestrzeni lat stała się rozpoznawalna.
Teledyski też mają mocne.
Kurczę, powinienem zrobić osobny odcinek o pracy jaką podczas numeru robią muzycy. To liczenie w głowie taktów, zmian, poszczególnych przejść, nadawanie oddechu numerowi. To później owocuje zupełnie innym spojrzeniem na muzykę np. metalową, gdzie w radiu, no tutaj może nie do końca, ale na jakiejkolwiek płycie uświadomimy sobie jaka robota i ile podejść wymaga idealne nagranie takich temp.
Dobra ostatni na dzisiaj (chyba), żeby nie przesilać wrażeń, ale przyznajcie, ten wygląda niemal jak film. I jestem w 100 % pewny, że jak zaczniecie od początku stukać sobie palcem w początkowy rytm , ten mimo zmian gęstości dźwięków w późniejszych etapach numeru, ciągle będzie się trzymał schematu. Puk, puk, puk. Do samego końca. Muzyka to matematyka, zdarzają się połamańce, ale bardzo rzadko. Tutaj wszystko jest poukładane, pomimo wrażenia chaosu.
Behemoth od jakiegoś momentu mocno idzie na całość i co najważniejsze, nie w postaci taniego rozgłosu. Od czasów sądowych przepychanek na tle zniesławień minęło już trochę czasu więc teraz, na szczęście, poszło to w końcu w odpowiednim kierunku. W ostatnim czasie, wraz z promocją najnowszej płyty zagrali jednym z dachów naszego Pałacu Kultury. Czy to możliwe? Baa, kiedyś The Beatles również zaliczyli głośno przyjęty występ na dachu. Były wówczas skargi, interwencja policji, ale u nas, odbyło się to zupełnie legalnie.
Podziwiam ten rozmach. Co do muzyki, wszystko trzyma się wspomnianego już „puk, puk, puk”. Wystarczy wystukać sobie początkowy rytm, a kolejne charakterystyczne momenty będą układać się odpowiednio. Uwielbiam to w metalu, ale zawsze otwarty jestem na ewentualne załamania.
Koniec. Koniecznie musimy pogadać o rytmach, tym co każdy robi podczas słuchania muzyki. Tupta, klepie dłonią o kolano, kiwa głową czy cokolwiek innego. Pewnie rano zapomnę ale i tak to kiedyś wróci.
Ps. To tak już w kwestii ciekawostki, kolejny zespół z bardzo rytmicznym numerem.
i jeszcze większy „WALEC”, bo tak to właśnie rozgraniczam.
świetna muzyczka w numerze zamiast tych wyniosłych solówek.
Tak, tak, już idę, a nieeeee…
Jeszcze jeden, taka klasyka mnie naszła względem dzisiejszego wieczoru. Panowie z Behemoth byliby zachwyceni, musicie uwierzyć na słowo.
Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.
(03:35)
W ostatni czwartek byłem pierwszy raz, w tym roku szkolnym, na zebraniu rodziców naszego ósmoklasisty. Odkąd zmieniłem pracę mam możliwość wyręczyć z tego obowiązku Żonę, więc dumnie zaliczam kolejne spotkania dzierżąc w dłoni kilkuletni już notesik. Trochę to dziwne, ale pomimo mojego trzyzmianowego rytmu pracy, od dwóch lat, każdy zapowiadany termin pasuje idealnie i z automatu typuje mnie jako przedstawiciela naszej rodziny. Ale spoko, nie ukrywam, że lubię ten rodzaj rozrywki, bo przecież facet na zebraniach rodziców to statystycznie rzadki przypadek. W naszej klasie jest nas trzech wybrańców swojego losu na tle dwudziestosześcioosobowej klasy. Ale miałem pisać o konkretnym problemie, który nie wiem jak rozwiązać i jaki przybrać front działań. Ale po kolei.
Hehe już jako przerywnik, chciałem wrzucić link do muzyczki ale przecież to nie ten temat.
Mam Kolegę, bardzo dobrego człowieka, z którym w okresie czasów szkoły średniej przeżyliśmy wspólnie mnóstwo sytuacji. Kilkudniowe wypady rowerowe z większą ekipą, piesze pielgrzymki do Częstochowy, które kończyły się krótkim oddechem w moim rodzinnym Krakowie czy zwykłe, popołudniowe szwendanie się po osiedlu. Przez moment mieliśmy nawet wspólny projekt zespołu pod szumną nazwą "Skręt kiszek" gdzie ja grałem oczywiście na gitarze a On na basie. Perkusistę również mieliśmy, tyle, że bez instrumentu ale i tak uczestniczył podczas muzycznych spotkań. Cóż, nigdy nie kupił wymaganego instrumentu a moja muzyczna droga za moment powędrowała w innym kierunku. Mimo to, w tamtym czasie idealnie potrafiliśmy zagrać "Hey Joe" Jimiego Hendrixa.
Był okres, kiedy relacjonowaliśmy sobie osobiste podboje miłosne, ale to On spotkał mnie z moją pierwszą, kilkuletnią, poważną miłością życia. Mało tego, kiedyś też ni stąd, ni zowąd zadzwonił do mnie, że miał stawić się na rozmowie w sprawie pracy, ale nie może, a skoro jest miejsce to przecież ja mogę pójść w jego miejsce. Tak też zrobiłem, bo jako, że pracował tam już nasz niedoszły perkusista, zamiana nazwisk była jedynie formalnością, a ja później w firmie spędziłem trzynaście lat.
Krzysiek był/jest do dziś mega kumplem, który obecnie zajmuje miejsce w miejskiej radzie i jest dyrektorem miejskiej biblioteki publicznej. Na wspomnienie, że próbuję zmierzyć się z własnym projektem książkowym przyjął mnie bez wahania dając mi do dyspozycji miejskie zbiory…
I niby znam całe Jego rodzeństwo, poza tym najmłodszym.
Matko, był wtedy kajtkiem ale dzisiaj, cóż… jest nauczycielem WOS-u mojego syna. Gdybyśmy spotkali się dzisiaj na ulicy, na bank nasze spojrzenia zawisły by na dłużej. Dotychczas było cicho, ale w nowym podziale życiowych ról, niestety zaczęło zgrzytać.
Na początku roku, uczniowie dostali regulamin przedmiotu opisujący zasady oceniania i sposobu przygotowywania się do lekcji, wymagający podpisu rodziców. Jasno zatem wyglądała system związany z aktywnością, gdzie przez kolejne tygodnie uczniowie mieli przygotowywać prasówki z minionego tygodnia, jak się domyśliłem, do czasu odpytania.
Drugi tydzień z rzędu, w końcu zaliczyliśmy odpytywanie (piszę my, bo maczam w tym swoje palce), zyskaliśmy plusa (5 czy 6 to ocena) więc na spokojnie. Odpuściłem, a syn rozpoczął kolejny tydzień i wrócił z „1” za aktywność. Wracam sobie do regulaminu, gdzie jasno jest napisane o plusach i minusach i jak byk powinien uzbierać te kilka minusów, żeby wyłapać ocenę. Ok, syn tupta do wychowawcy, ten do nauczyciela WOS-u, który wystawia tarczę, że nie pamięta sytuacji. Ok, ma pewnie mnóstwo uczniów, więc rozumiem. Kolejne starcie już bezpośrednio u źródła problemu i kolejny strzał, bo minął kolejny tydzień, wpis pomiędzy ocenami w postaci „np”. WTF! Mógłbym krzyczeć. Jestem bliski elaboratu do nauczyciela, bo nie rozumiem. Dwie różne oceny nijak pasujące do regulaminu. Ale ok, na dziś dzień mamy do napisania po pięć, różnych prasówek z ostatnich dwóch tygodni, które mają mieć formę poprawy. Czego się więc pytam skoro ta 1 to w moim mniemaniu bzdura. Może nauczyciel liczy każdy brak z cotygodniowych pięciu wiadomości jako minus, ale w tym przypadku podczas pierwszego odpytywania, syn powinien dostać ich 5 a nie jednego „+”.
Jak mówiłem, napiszę do nauczyciela (brata mojego dobrego Kolegi) oczywiście nie powołując się na znajomość, bo jestem zaabsorbowany jego tokiem myślenia.
Tyle, musiałem się wyżalić.
(00:39)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Ufff… jestem. Tydzień minął pod znakiem nocek więc powinienem być dzisiaj niezniszczalny.
Chciałbym dzisiaj cofnąć się znowu do minionych dekad. Hmmm, to będą dwa etapy w moim życiu na tle jednego zespołu. Pierwszy to ten dziewiczy, kiedy to pierwszy raz usłyszałem te dźwięki i galopujący rytm, drugi to czasy gier komputerowych, które przez pewien czas zapełniły mi pustkę po odejściu z muzycznego zespołu.
Zaczniemy od tej świeższej, bo przecież facet musi mieć pasję. Jakąkolwiek, musi mieć miejsce, gdzie zniknie, przed żoną, dziećmi, czy chociażby przed otaczającym go pędem codziennego trybu życia. I ja tak również uciekłem, a zdarzało się, że siedziałem w słuchawkach podczas klanowej rozgrywki w Call Of Duty (2007), a na kolanach, pomiędzy ramionami obsługującymi klawiaturę i myszkę trzymałem malca. Ten czas szybko się skończył i przeszedłem na gry jednoosobowe. Tutaj wszedłem w świat Assassins Creed gdzie również przepadłem. Zarówno pod względem historii jak i muzycznego klimatu rodem z pirackich oberży. Tak, dla obeznanych w temacie „Black Flag” zniszczył mnie zupełnie bo po „Revelations” myślałem, że wiem już wszystko.
I tym miłym akcentem zapraszam na zespół, który do pirackich knajp pasowałby idealnie.
Kiedyś wrzucałem ten numer w wersji z koncertu, dzisiaj będzie w innej odsłonie. Ach co ty była za gra, film oczywiście nie pochodzi z oryginalnej ścieżki gry (szkoda), ale moja historia z zespołem Running Wild rozpoczęła się dobre kilka lat wcześniej.
Krótko po szkole średniej o profilu budowlanym zaciągnąłem się podczas wakacji do prac geodezyjnych. Tam poznałem pana Marka, kolesia około pięćdziesiątki. Szczupły, średniego wzrostu z krótką „kozią bródką”. Szczególną uwagę zawracałem na jego włosy, które mimo upięte w kucyk były bardzo ubogim spięciem. Nie te co dzisiaj, że ktoś ma pasemko z góry zawiązane gumką. Tu było klasycznie, ale przez wzgląd na wiek i pewnie predyspozycje genetyczne, gęstość zarośla miała znaczenie.
Do tej myśli potrzebny jest nowy akapit. Pan Marek słuchał nałogowo Running Wild, wiec i ja z resztą ekipy słuchaliśmy go w samochodzie podczas wypraw na geodezyjne wykopaliska. I jak już skumał, że obracamy się w podobnych klimatach zwierzył mi się odkrywając swoje jak do tamtej chwili niespełnionego pragnienia. Odpalić w aucie jeden konkretny numer Running Wild i wjechać podczas jego trwania w stado pierzastych stworzeń. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem.
Różnie można reagować na mocne dźwięki. Jednych ogarnia nieokreślona moc, innym zwiększa się aktywność, czasem agresja, mnie uspokaja. W średniej szkole uczyłem się jednocześnie słuchając metalowej muzyki, dzisiaj doskonale jeżdżę autem czy chociażby sprzątam mieszkanie w rytmie cięższych brzmień. W każdym razie pomaga mi się skupić. Każdy na pewno reaguje inaczej i tworzy przy tej okoliczności swoje subiektywne projekcje.
Ok, wróćmy do baru… Panie przodem…
Genialny klimat. I jeszcze wracając do pana Marka, miał wszystkie płyty Running Wild więc sukcesywnie podbierałem mu koleje aby przegrać sobie na własny użytek. To były czasy mp3, więc pożyczałem taki krążek i konwertowałem na bogato do wersji folderowej. Swego czasu przyrzekłem sobie, że spłacę ten dług i kiedyś zwrócę go twórcom z nawiązką. Stąd też od kilku lat pojawiły się w moim życiu płyty winylowe. Powoli rekompensuję osobiste poczynania z minionych lat i nadrabiam lojalność wobec twórców, kupując ich dobrze już znane tytuły.
OK, wypadałoby się chociaż na moment zobaczyć panów, żeby nie było że zespół tylko ze słyszenia… hmmm, może jeszcze nie teraz.
Panowie z Running Wild są konsekwentni w każdym calu, zarówno jeśli chodzi o klimat ja i tematykę swoich utworów, bo jeśli o piratów chodzi to któż mógłby inny wspomnieć o niejakim Jack’u Calico.
Running Wild to jeden z tych zespołów przy których podczas odsłuchu można zatracić się w historii. Tak przecież robi też Iron Maiden, Sabbaton i spora część metalowych zespołów, które zwykle są na pierwszy odsłuch uznawane za typowe „szarpidruty” jak to mawia mój Tata. Cały czas nie może zdzierżyć, że jedyny syn poszedł za Matką, w muzykę a nie w wędkarstwo. W każdym razie, zespoły te robią niesamowitą robotę w tekstach, przywołując wydarzenia z minionych epok.
Był też film „The Last of the Mohicans” (1992) w reżyserii Michaela Manna. W prezentowanym przeze mnie kolejnym numerze doświadczymy spójności tych obrazów, bo tu i w wspomnianym ujęciu doświadczymy tej samej historii opartej na dziele James’a Fenimore Coopera.
świetne te indiańskie wstawki…
Niesamowita jest też ówczesna klasyfikacja zespołów, tutaj to już power metal czy chociażby speed metal. OK. Rozumiem, że to może być podyktowane tempem, szybkością jaką osiągają gitarzyści. Ale tak się przecież gra również w innych gatunkach, a nawet szybciej. Więc gdzie tu speed? Bardziej przemawiają, czy formułują ten gatunek zwolnienia czy chóralne wokale, ale cóż, są mądrzejsi.
Wróćmy jednak na ziemię i to dosłownie…
świetny numer, odkryty przed momentem. Bo tak właśnie jest że zespoły wydają te płyty w takim tempie, że gdy nawarstwi się ich ilość, to tak jak z książkami. Czekają na swoją kolejność. Facebook czasem podsyła mi zdjęcia zakupów książkowych sprzed lat i też patrzę co na chwilę obecną ciągle nie ogarnąłem, a często są to zrzuty sprzed 3-5 lat. Matko, tyle czekamy na mój ruch? Cóż, życie.
Ale trzymajmy się muzycznej strony…
Przed państwem…
Ten zespół mało posiada starych fragmentów z występów koncertowych albo ja dzisiaj na takie nie trafiam. Mówię o tych w dobrej jakości.
Dobra na zakończenie tej przygody z Running Wild i jednocześnie nawiązując do poprzedniego numer i w końcu oglądając Panów na żywo i przez momencik poczuć Under Jolly Roger … po raz drugi dzisiejszego wieczoru… taaadaaam
(04:20)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(00:29)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Dzisiaj tak z bomby, ponieważ nic nie przygotowałem, poza dwoma screenshotami z telefonu. Ostatnio dość dużo spędzałem czasu za kółkiem i mam w nawyku, że kiedy w radiu leci ciekawy numer, podsuwam w jego kierunku telefon z uruchomionym Google „co to za utwór” i zrzucam wyniki z ekranu do późniejszej analizy. I tak uzbierałem w tym tygodniu dwa ciekawe strzały.
W zeszły weekend nie było „muzycznego szwendania” choć jak prywatnie miałem bardzo owocny wieczór pod względem dźwięków. Byliśmy z Żoną na weselu naszej przyjaciółki. Bałem się tego wieczoru jak cholera. Ja i weselna muzyka. Ostatnio, na jakim byłem to moje, piętnaście lat temu. I może nie uwierzycie, ale na tym weselu (poza dwoma numerami) nie było disco polo. Grał zespół, perkusja, gitara, bas, klawisze. Muzycznie petarda, a w momencie krojenia tortu zagrali podkład i szczęka mi opadła. Patrząc na reakcje gości, dla wszystkich był to numer bez nazwy. Nikt nie śpiewał, pomijając mnie podskakującego samotnie w rytm muzycznych dźwięków. Żona skutecznie ściągała mnie za rękaw na ziemię, ale ja i tak wiedziałem swoje. Nawet próbowałem wytłumaczyć mój entuzjazm „ostatnio pisałem o tym zespole, jak możesz nie kojarzyć tego numeru?”.
Bo jak tu nie skakać…
Super.
Jak już wspomniałem, przez ostatni tydzień dłużej siedziałem za kółkiem i posłuchałem sobie radia. Zespół HIM kojarzy mi się tylko z jednym numerem, bo ogólnie nie porywał mnie swoją twórczością. Ten numer pewnie wszyscy znamy.
Tak sobie słuchając audycji radiowych trafiłem na ich kolejny numer, który od początku zalatywał mi czymś znanym, więc dzisiaj, podczas sobotniego sprzątania odsłuchałem sobie go na spokojnie. I proszę. Mamy źródło natchnienia.
A tuż za nim wersja HIM.
Agresywne brzmienie robi robotę. Wyznaję zasadę, że niektórych numerów nie powinno się dotykać i pozostawić je w takich wersjach w jakich powstały ale tutaj? Pięknie podbity numer. Stał się mocniejszy, ciekawszy, dobra wersja.
A teraz uwarzmy kolejne dźwięki. Numer, który splata kilka składników. Uwaga!
drugi…
Ostatni składnik pominę, bo zupełnie nie znam zespołu więc nie będę świrował i przejdziemy do gotowego dania. Przed Państwem wokalista Rammstein z zespołem Emigrate w numerze, który jako pierwsza zaśpiewała Brenda Lee, a stał się przebojem po wersji Elvisa Presley’a. Skomplikowane, bo przecież jeszcze nie wspomniałem o Gwen McCrae czy chociażby Pet Shop Boys. Wszystkie wersje przesłuchałem, Brenda Lee klasycznie, ale wykonanie Gwen McCrae jest bardziej bogate duchowo w moim odczuciu. Dobra, starczy, czas na wersję, która ostatnio do mnie trafiła czyli z Panem Tillem Lindemannem. Kurtyna!
Świetne wykonanie.
To niesamowite, bo miałem na dzisiaj tylko 2 screenshoty w telefonie a już ostukaliśmy siedem numerów. Wczoraj, pisząc recenzję o książce Dana Simmonsa trafiłem na zupełnie inny kierunek muzycznych fascynacji. Wokaliści. Tak, wiadomo, że Ci operowi a i nawet w metalowych zespołach można znaleźć takie kwiatki, które w jednym numerze połykają kilka oktaw. I ten tu, właśnie to robi, choć nie zalicza się do żadnej ze stron. Uwaga skupiamy się na głosie – DIMASH Kudaibergen (prawdopodobnie 6 oktaw w zasięgu, od tak).
Dla porównania mam tylko jedną kartę – Pan King Diamond.
Tyle mam do powiedzenia w temacie głosów i ogarniania kilku oktaw.
Ok, wypadałoby czymś zakończyć ten wieczór, moją nockę ale zupełnie nie mam pojęcia w jakim pójść kierunku. Niech zatem będzie numer z kolejnie innej beczki. Z dzisiaj, bo też poleciał podczas sobotniego spotkania. Myślę, że sąsiadom przypadł do gustu, a może nie.
Niesamowita energia, z którą Was zostawiam. Dzisiaj było bez jakiekolwiek tematu więc na luźno. Miłej niedzieli, ja obecnie rozpocząłem piąty sezon serialu Breaking Bad więc jak tylko wstanę, będę pewnie uskuteczniał temat.
(03:08)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(23:54)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Pamiętam czasy, kiedy stawiałem swoje pierwsze kroki w cięższych brzmieniach. Byłem wówczas poszukującym, niemal pełnoletnim marzycielem. Trochę wówczas ułatwił mi to chłopak mojej nieco starszej ciotki, który grał w zespole, miał mnóstwo płyt i miał niesamowitą elektryczną gitarę (kilka lat później była moją drugą z tych elektrycznych). W tamtym czasie nie miałem dostępu do wielu płyt, a o większości nie miałem pojęcia. To właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem zespół Van Halen, a chwilę później miałem ich kilka płyt skopiowane na kasetach. Świetnie się składało, przy kasecie 90 min, na każdą stronę mieścił się wówczas pełny album, więc była to dla mnie spora oszczędność, bo na jednej każdej kasecie miałem po dwa wyjątkowe albumy. I tak właśnie zaczęła się ta przygoda.
Zwróćcie uwagę na tę perkusję, totalny kolos, fakt może dzisiaj nie wzbudza to takiej ekscytacji, bo takich i wiele większych zestawów można znaleźć na pstryknięcie, ale to były lata 80’!
Ten numer to odświeżona wersja tego z lat sześćdziesiątych granego wówczas przez zespół The Kinks. Poniżej jako uzupełnienie.
Długo nie słuchałem Van Halen więc odświeżam sobie na bieżąco. Wydłuży to mój czas, ale będziecie mieli idealną pigułkę względem tematu.
Ten numer, był szczególnie znany. Może nie do końca przez Van Halen ale… pamiętacie zespół Apollo 440?
A tu proszę, źródło inspiracji.
Koncert z 1986 roku kiedy już miejsce wokalisty obejmował Sammy Hagar, świetny głos. Odsłuchując numer z oryginalnego zapisu na płycie co prawda usłyszycie jeszcze głos Davida Lee Rotha ale później, po chyba szóstej płycie Panowie poszli odrębnymi drogami.
Od zawsze moim szczytem marzeń było improwizować jak gitarzysta Eddie Van Halen (na perkusji zasiadał jego brat Alex Van Halen) a ten numer stał się ikoną, mocnym znacznikiem w historii muzyki metalowej. Nowy styl, charakter i dźwięk stał się dzisiaj tak indywidualny, że takie zespoły poznaje się po pierwszej nutce. Przed Państwem, jeden z większych momentów na przestrzeni dekad metalu. Bracia Van Halen!!!
Hehe i ten tlący się fajek wciśnięty pod struny przy główce gitary. Maestro. Nawet Minionki podłapały temat więc jest na rzeczy.
Ale na drugiej płycie również znalazł się tego typu numer, który pokazywał wyśmienity styl gitarzysty zespołu Van Halen. Może ktoś mu zarzucił, że z włączonym przesterem gitary można działać cuda bez względu na większe umiejętności. Ten numer, został nagrany na zwykłym pudle. Bez komentarza.
Ale tak jak mówiłem, Eddie Van Halen otworzył zupełnie nowy rozdział na scenie metalowej. Ich kompozycje, brzmienie stały się tak wyraźne, że faktycznie można je do dzisiaj rozpoznać po kilku nutkach.
Z tego okresu był jeszcze numer „Panama” ale to polecam dociekliwym tematu. Numer jak dla mnie średniawy, choć wysoko oceniany. Dla mnie Van Halen to głównie etap Sammy Hagara, nowego wokalisty. To wówczas urzekł mnie jego głos, sposób jak bawił się na scenie.
1986 i wszystko się zmieniło…
i jeszcze ten
Tak jak nazywała się ta płyta czyli 5150, firma Peavey (miałem ich wzmacniacz gitarowy) wypuściła na rynek swój model sygnowany właśnie w ten sposób. Mega potwór, niesamowity dźwięk i nawet miałem okazję na nim pograć. Total. Na zdjęciu to ten sygnowany, mnie niestety musiał zadowolić model z niższej półki.
Swego czasu miałem w telefonie budzik ustawiony na numer „Dream is over”. Genialnie pasował no i miał swój odpowiedni wydźwięk. Z jaką rozkoszą się podrywałem przy tych dźwiękach, aż żal było wyłączać hehe.
Na tej płycie czyli „For Unlawful Carnal Knowledge” w skrócie F.U.C.K znajduje się również numer, który darzę szczególnym uwielbieniem. Może to przez koncert video na którym pierwszy raz go usłyszałem, może po prostu przez kompozycję. I to jest numer wszechczasów. Pianino, zespół i doskonały wokal. (Pewnie nie uwierzycie, ale ja już jestem na końcu tej opowieści i znalazłem ten numer w takiej wersji jaką pierwszy raz usłyszałem, właśnie podmieniam link i jestem bardzo zajarany tą sytuacją.) Zatem jeszcze raz się wtrącę, Right Now z 1995 roku.
Mega numer, ale podobny efekt przyniosła kolejna płyta „Balance” z numerem, baaa z kilkoma wyśmienitymi utworami. Chciałbym mieć ją na winylu.
i kolejny, nawet nauczyłem się go grać na gitarze, ok poza solówką. Zbyt wysokie progi na moje palce. Kolejny świetny numer, bardzo żałuję, że nie ma w internetowych zasobach koncertu który miałem niegdyś na kasecie video. To był właśnie jeden z występów w ramach promocji płyty „Balance”… Doskonałe widowisko. Do dziś nikt nie wrzucił tamtej wersji numerów, cóż, póki co, pozostaje w mojej głowie (jeden numer już znalazłeś!).
Baaa, znalazł się i kolejny ;)
Wyśmienicie. Fajnie się złożyło, że odnalazłem ten konkretny koncert i mogliście doświadczyć, to ca wtedy. Oczywiście, muzyka z płyt jest bardziej sterylna, ale ja przecież uwielbiam wykonania koncertowe. I tak jak w „right now” ważne są dla mnie detale. Rozpoznałem mój typ po telebimie i fladze którą przepasał się Sammy Hagar, a to prowadziło do konkretnego występu. Udało się. Na koniec nie mam niespodzianek. Warto byłoby zakończyć czymś w rodzaju „łał” ale tyle ty dzisiaj ich było, że trudno będzie to przebić. Nieeee to raczej niewykonalne.
Pozostaje mi jedynie Panama, choć nie do końca rozumiem fenomen tego numeru, może Wy go odnajdziecie.
To tyle, fajnie spędziłem dziś nockę i nawet wcześnie, zdążyłem przed świtem. To się chwali.
(03:50)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem, spokojnej niedzieli.
(23:54)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Tak sobie dzisiaj wymyśliłem, że w każdej dziesiątce Muzycznego szwendania powinien znaleźć się choć jeden odcinek z muzyką filmową. Tak też było przecież w poprzedniej dziesiątce. Więc dzisiejszej nocy spróbuję pójść w tym kierunku, a zaczniemy tak.
Świetny film - Młody Einstein (1988) – zupełnie o nim zapomniałem podczas tamtego, 34-tego spotkania. Nie przedłużając, czas na apokalipsę tzn. film Czas apokalipsy (1979) i numer wszechczasów.
Oooo teraz będzie petarda i kolejne bardzo dobre kino – Źle się dzieje w El Royale (2018). Wyjątkowo lubię takie klaustrofobiczne obrazy. Jedno pomieszczenie, kliku bohaterów i intryga wisząca w powietrzu. Ciasno od dialogów, gestów – idealny plan na rozegranie.
Wrzuciłbym ten numer tak jak poprzedni, ale w filmie użyta została tylko minuta ścieżki dźwiękowej co zdecydowanie nie wystarcza na prezentację, więc wybaczcie za drobną manipulację względem wersji.
Dobra, to teraz dwa akty z niesamowitego filmu Twister (1996), pierwszy dość krótki ale bardzo treściwy, drugi zaś, cóż znowu nieco zmanipulowany, bo w tym chaosie mało co go było słychać.
Pierwszy, totalny mix – Deep Purples' "Child In Time" with Twister's William Tell Overture/Oklahoma Melody
i drugi,
Są takie zespoły, które poznaje się po pierwszej nutce i Van Halen do nich należy. Specyficzne brzmienie gitary, aż dziw, że to jeden człowiek (w Ironach przecież jest trzech takich ludków). Mistrz świata.
Tego filmu nigdy nie spotkałem na swojej drodze i nie wiem czy będę go szukał bo scena, którą przytaczam, podobno jest usunięta. Mimo wszystko to kolejna porcja klasycznych dźwięków i jak mówi ten młody chłopak, faktycznie, ten numer zmienia…
Zaintrygowała mnie ta scena i postaram się dotrzeć do tego filmu – Almost Famous (2000), jeśli ktoś z Was już go obejrzał, dajcie znać jak cała reszta.
Póki co, kolejny klasyk, nawet graliśmy ten numer za moich czasów w DC podczas wielu koncertów. W nieco zmienionej wersji, tzn. ciut szybszej jak to kiedyś zrobili Ironi.
To jeszcze jeden film – Godzilla (1998) i oczywiście numer nawiązujący do klasyków w nieco innej odsłonie.
A teraz coś bardziej spokojnego, numer jak i film w swoim czasie zrobił na mnie ogromne wrażenie. Dla mojej Żony również, bo między inny to On jest prowodyrem naszej małżeńskiej umowy. Nie pamiętam czy już o tym wspominałem, ale uzgodniliśmy z Żoną, że każde z nas może na legalu skoczyć w bok. Tak. Ona z wybrała Russela Crowa, ja Charlize Theron. Cóż, nadal czekamy na tą możliwość. Aaaa te drugie strony jeszcze o tym nie wiedzą. Ok, numer.
To jeszcze jeden z tych muzycznie rozbudowanych patrząc przez pryzmat ilości instrumentów. Genialne kino, zarówno pod względem aktorstwa jak i oprawy muzycznej.
Uwielbiam ten numer w wersji koncertowej, kiedy to widać każdego instrumentalistę, który dokłada swoją cegiełkę do pełnego obrazu. Właśnie sobie obejrzałem dwie różne koncertowe wersje tego numeru. Kojarzycie Hansa Zimmera? Nie z efektów swojej pracy ale jak człowieka, wiecie jak wygląda? Właśnie sobie wrzuciłem i zdębiałem. Na dwóch występach jakie przed chwilą obejrzałem miałem go przed nosem. W pierwszym, grającego na gitarze, w drugim na fortepianie. Jestem w szoku, bo faktycznie, jako kompozytor powinien mieć pojęcie o instrumentach. Nie sądziłem jednak, że uczestniczy na żywo podczas koncertów. I zaś większy szacunek. Jak nie zapomnę, w komentarzu podrzucę gotowe linki do tych występów.
To teraz nadajmy nieco świeższego powiewu na temat filmowy, choć muzycznie nie tak znowu bardzo. Serial The Umbrella Academy.
i jeszcze jeden z innego serialu, w ostatnim czasie doceniony również przez samych muzyków zespołu Metallica.
Kurczę, miałem przed chwilą pomysł na kolejny pokaz i gdzieś mi uciekło. A mam, niech jeszcze będzie przez moment troszkę Netflixowo. Ten numer wszyscy znają.
Dzisiaj już nie mam wiele czasu, ale takich scen w filmach jest też sporo kiedy to muzycy wciskają się na dłuższy moment niż swój teledysk. Tak na szybko, podrzucę jeszcze jednego, męskiego rudzielca.
Bardzo krótkie to a cappella ale wystąpił, liczy się.
To na koniec… hmmm Mr. Lemmy?
Pięknie się ułożyło. Tyle na dzisiaj, dziękuję za uwagę.
(04:37)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(23:54)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Oooo Matko, to chyba jeden z dłuższych weekendów na przestrzeni ostatniego roku (oczywiście poza minionym urlopem) jaki mam przed sobą. Trochę wyjdę przed szereg, bo w końcu jestem ciągle podczas lektury „Giganci wód i rocka” Adriana Smitha – gitarzysty Iron Maiden, ale zbyt mocno mnie rozpiera muzyczne żebym utrzymał to w sobie. Sama książka, cóż, jak dotąd minęła się dość mocno z moimi oczekiwaniami ale póki co, nie powiem nic więcej, doczytam, wówczas pewnie napiszę coś więcej.
A tym czasem sięgnijmy daleko, do sławnego numeru, w którym miał swój udział, dla niecierpliwych 05.00 minuta numeru.
Rob Halford (wokalista Judas Priest) w swojej autobiografii również wspomina ten projekt i napis jaki był przed wejściem do studia – „We are all The Stars Hear’n Aid” – uwieczniony podczas teledysku. Ktoś mądry zapraszając w jedno miejsce tylu muzyków, doskonale wiedział jak taki mix może się skończyć. Ale reakcja odniosła sukces, bo każdy z frontmanów, instrumentalnych wirtuozów, zostawił swoją pychę na zewnątrz i już w środku, wszyscy byli równi. Doskonałe, co widać na załączonym obrazku.
Tak, Adrian Smith od drugiej płyty – „Killers” był członkiem zespołu Iron Maiden. A potem już poleciało. Ale jak każdy gitarzysta, dłubał dźwięki „do szuflady” i dzięki takim twórczym posiedzeniom mamy min. tę perełkę…
Ironi mają to do siebie, że podczas procesu kreowania kolejnych płyt tworzy im się nadmiar pomysłów i niestety nie wszystkie numery trafiają na półkę z zafoliowanym albumem. Z czasem można je znaleźć na tzw. B-side’ach gdzie umieszczone są numery, które nie trafiły do podstawowej set listy. I takim właśnie jest „Reach Out” gdzie nawet Adrian Smith śpiewa, a numer pochodzi z sesji podczas tworzenia płyty „Somewhere in Time” (1986).
W chórkach oczywiście Diskinson ;) Jak teraz słucham, utwierdzam się w przekonaniu, że numer faktycznie nie pasuje do reszty tych zamieszczonych na płycie. Odbiega nastrojem, więc B-side to odpowiednie dla niego miejsce. W sumie to sama zmiana wokalu mogłaby sporo namieszać w harmonii całego albumu. Dobrze jest jak jest ;)
Ale Iron Maiden to jednak nie jedna ścieżka, którą wybrał Smith. Po płycie „Seventh Son of a Seventh Son” (1988) odszedł z zespołu i założył solowy projekt A.S.A.P gdzie oczywiście również śpiewa.
Dobry numer, drażni mnie ilość elektroniki w tle, ale rytmicznie i wokalnie się buja. Lekko i przyjemnie. Podobnie jak w „Reach Out” refren to najmocniejszy punkt numeru.
W 1995 roku Smith odpuścił wokal i stworzył kolejny projekt Psycho Motel. To szmat czasu bo w międzyczasie Ironi wydali cztery kolejne albumy. Jako Psycho Motel stworzyli dwie płyty. Pierwsza to „State of Mind” mega instrumentalny walec. Ciężka, powolna, a perkusista co jakiś czas akcentuje moim ulubionym pod względem dźwięku talerzem. Ciągle daleko od Ironów, ale już nieco bliżej do kolejnych płyt, które miały namieszać w świecie muzycznym pod wodzami innego eks-muzyka Iron Maiden. Pierwszy numer wystarczy ;)
Przesłuchałem drugą płytę Psycho Motel, ale jest o niebo/piekło lżejsza od poprzedniej. Muzycznie wszystko pasuje, wokalu ciągle nie przyswoiłem. Nie można trafnie ocenić płyty po jednym odsłuchaniu (to w końcu mój pierwszy odsłuch). Może jeszcze kiedyś usiądę do tego albumu. Zaintrygował mnie jeden numer, uwaga ciekawostka dla głębszych słuchaczy. @Mackowy powiedz, że to słyszysz! Ten wstęp, rytmika i oczywiście brzmienie.
Dodajemy do pamięci i czekamy bo muszę zapowiedzieć, albo nie bo ucieknie. W międzyczasie z Ironów również oddelegował się Bruce Dickinson (wokalista) by rozpocząć solową karierę. Przeskoczę troszkę by przyrównać numer, więc parę płyt później…
To nie jest idealne punkt w punkt ale przecież… Tak, na tej płycie też tworzył numery Adrian Smith. ”Kiling Floor” to jeden z moich ulubionych na tej płycie, choć cała jest genialna.
Ale wracając do solowych płyt Diskinsona, gdzie po pewnym czasie jak już zdążyliśmy się przekonać miejsce gitarnika objął Smith, to wcześniej była „Accident of Birth” (1997), a wraz z nią.
świetny numer… to jeszcze jeden.
Ok. Nastał w końcu 2000 rok i ten moment kiedy i Dickinson, i Smith wrócili do Iron Maiden. Cóż Smith miał sumienie czyste, bo tylko zasilił skład zespołu rozkładając od teraz moc na trzy gitary i nieśmiertelny bas. Z wokalem, była już nieco inna historia. Nie można podzielić sceny na dwóch frontmanów, więc Blaze Bayley musiał ustąpić tronu, co jak wspomina było mega ciosem.
I wtedy nadeszła płyta, która zmieniła dotychczasowe postrzeganie składów metalowych zespołów. Standardem były schematy wokal, dwie gitary, bas, perkusja, ewentualnie śpiewający bas, ale nie trzy gitary?! Cóż, Iron Maiden poradziło sobie z tym „nadmiarem” doskonale, więc posłuchajmy. Numer z płyty, baaa numer, którego pierwsze takty spłodził Adrian Smith.
Genialny numer. Pamiętam jak zrobiłem wielkie oczy kiedy pierwszy raz obejrzałem oficjalnie wydany koncertu z Rock in Rio z 2001 roku. Tu powoli zaczynał się rodzić spektakl jaki będzie nieodzowną częścią podczas przyszłych tras koncertowych. Przybywało rekwizytów, a numery stawały się kolejnym aktem w tym widowisku. Grają do dzisiaj, ale Adrian Smith w dobie światowej pandemii oraz przerw pomiędzy nagrywaniem, odskoczył w bok z kolejnym projektem.
To jeszcze jeden, ciut bardziej energiczny.
Na koniec połamiemy schemat, choć może niezupełnie. Będzie to numer, uwaga stworzony przez Adriana Smitha, wydany jako numer z płyty Iron Maiden, ale w wykonaniu Smith / Kotzen (2:18 powinno się rozpocząć).
To tyle na dzisiaj, dziękuję za uwagę.
(02:50)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(02:22)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Czekam sobie właśnie aż moja małżonka wróci z panieńskiego więc trzaskam płytę za płytą. Swoją drogą, skończyłem niedawno czytać książkę „Wyznanie” Roba Halforda, wokalisty brytyjskiego zespołu metalowego Judas Priest. Ja coś mam z tymi Anglikami. Iron Maiden, Motorhead, Queen a ostatnio też przecież The Beatles. Gdzieś pomiędzy w moim sercu zawsze był i Judas Priest, a książka cóż, długo się do niej zbierałem. Jak to zwykle w takich chwilach bywa, bałem się, że może zaburzyć mój przez lata wykreowany obraz i dojdzie do zgrzytu… Ale recka już napisana więc przejdę do prezentacji, nie Judasów, bo to już przerabialiśmy podczas dziewiątego spotkania na łamach Muzycznego szwendania. Niech poleci… zaczniemy spokojnie ;)
Tak to często jest, kiedy muzyk czuje się nie do końca spełniony pffffu, chciałby poszerzyć swój horyzont i zrobić tzw. skok w bok. Powyższy numer, ba jak i cała płyta pasowałaby do klimatu Judasów, ale stało się jak się stało. Głupio wyszło i tyle, w książce Halford opisuje dokładnie ten czas kiedy był poza głównym kręgiem.
To klasycznie, kiedy to Rob został poproszony przez Sharon Osbourne, aby zastąpił Ozzy’ego podczas jednego z koncertów Blach Sabbath. To właśnie tutaj nasz bohater zaliczył wtopę i nie w punkt wszedł z ostatnią zwrotką. W książce ubolewa nad tym faktem, bo kiedy jak kiedy, ale jemu zdarzyło się w jednym z najbardziej rozpoznawalnych numerów wszechczasów.
i jeszcze jeden, chyba mój ulubiony z repertuaru Black Sabbath
Sam Halford wygląda jak taka wróżka/elf hehe
Ale wracając do początku „skoku w bok” względem Judas Priest, pierwszy projekt Halforda to zespół Fight a zatem drugi numer z płyty „War of words”. Bardzo dobra płyta, powolna i ciężka.
i ballady z których znani są Judasi
Mało będę gadał, bo i godzina późna więc nie powinienem zakłócać ciszy nocnej. Ale numer mega, niesamowity wokal, falsety ach. Dzisiaj będzie szybkie rozdanie, Żona już śpi, wróciła cała i zdrowa ;)
Jeśli chodzi o zespół Fight druga płyta już nie utrzymała fali, którą niósł pierwszy album. Mimo to podoba mi się na niej brzmienie gitar. Jest takie siarczyste, piaskowe.
I na tym też nie koniec, bo Rob Halford postanowił jeszcze bardziej uciec od podstawowych ram metalowego nurtu w stronę… właśnie, jeszcze bardziej odległego względem klasyki metalu.
To właśnie numer, który miał już jawnie ukazywać, że Halford jest gejem. Niesamowite, że krył się będąc przez 25 lat w Judasach i dbał by nie wpaść z żadnym incydentem, którym mógłby zdyskredytować zespół. Najlepszy tekst jaki pada wówczas w książce, to chyba ten od chyba fanów… Brzmiał on mniej więcej tak „już dawno to wiedzieliśmy debilu”. Fakt, ubiór Halforda podczas koncertów, był bardzo wymowny.
Ok, to teraz niespodzianka. W roku 2000, kiedy Haford wydał ostatnią swoją solową płytę i zaprosił do udziału jeszcze jednego muzyka, który dopiero co powracał do macierzystego zespołu po podobnym „skoku w bok”. Puściłem dzisiaj młodszemu Synowi i skumał kto tu śpiewa. Jestem dumny ;) Lecimy…
Kto poznaje wokal? Bez ściągania ;)
Znalazłem też zapis z jakiegoś koncertu, ale to zepsułoby zabawę. Ten akcent utwierdza mnie w przekonaniu, że metal to jedna rodzina, wyjątkowa więź. Swego czasu natrafiłem na dość jasny cytat, jak to było? A wiem, to był wers z numeru Manowar.
„If you're not into metal, you are not my friend”
I dowód…
Wracając do Halforda. Choć ta ostatnia płyta była bardzo dobra, cieszę się, że jednak powrócił do grona Judas Priest i tak jak inny brytyjski zespół zaliczył mega powrót. To tyle, w miarę się ogarnąłem z czasem. Ostatni numer. Wielki powrót, choć mógłbym równie dobrze wrzucić całą płytę. OK. Jeden numer. Te dźwięki same ze sobą rozmawiają. Nastrajają na to co za chwilę nadejdzie, choć to niestety ostatni numer na płycie. Doskonałe zwieńczenie poprzednich numerów. Wolny, melancholijny numer. Świetne partie wokalne. Uwielbiam rozłożyć się przy nim na kanapie. Odpalić winyl, wszystkie głośniki w pokoju i odpłynąć.
Ok, czas spać.
(04:55)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(00:54)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Koniec urlopu, o zgrozo! Kup sobie dodatkowe książki, mówili. Będzie fajnie, będziesz miał mnóstwo czasu na czytanie mówili. Nieee, nie to żebym nie dotknął książki przez ten czas, bo musiałbym Was okłamać. Tak, za pierwszym razem miałem w dłoniach książkę, jak pakowałem ją na wyjazd z rodziną, potem jak położyłem ją na stoliku przy łóżku no i jak pakowałem ją z powrotem. Później, już w domu, też miałem kontakt z książkami rozdzielając wg nowego porządku jedną z półek. I to tyle, szaleństwo.
W to miejsce nadrobiłem mnóstwo filmowych zaległości i dzisiaj ruszyłem z muzycznym klimatem. Temat dość stary, bo dokument ukazał się podobno w 2021 roku a za sterami stanął sam Peter Jackson (to ten od pierścieni, Mordoru i Hobbitów). O tym jednak dowiedziałem się dopiero dzisiaj. Wcześniej widziałem jedną, dość niezrozumiałą zapowiedź tego projektu.
Na tamtą chwilę nic mi to nie mówiło, poza przykuwającym uwagę pamiętnym dachem. Teraz widzę, że w zapowiedzi padło nazwisko Petara Jacksona, ale wówczas tego faktu nie uchwyciłem. Z drugiej strony co ma Zalewski do Beatlesów? Raczej nic, poza nieczytelną reklamą, bo ta już oficjalna wyjaśniała już wszystko.
Uwaga, petarda!
Serial ukazujący twórczy miesiąc z życia Beatlesów. Samo określenie serial może wprowadzać lekkie zamieszanie, bo to przecież tylko trzy odcinki, ale… Właśnie, w tym przypadku nie w ilości mierzymy tu wartość, a w ich długości. Łącznie mamy około ośmiu godzin materiału. Na chwilę obecną, został mi ostatni odcinek, nieco ponad dwie godziny, zawierający przygotowania do kulminacyjnego występu.
I to trochę jak z ewolucją, najpierw era kamienia, potem nowe odkrycie, kolejne, aż do udoskonalonej wersji, tyle że tutaj świetnie został ukazany proces twórczy.
W takim klimacie jest zbudowany cały dokument. Pokazuje zespół, który ma miesiąc na stworzenie nowego albumu. Ma za sobą dziesiątki hitów, wzloty i upadki, mniejsze czy większe afery. Czują się i mają świadomość, że są gwiazdami swojego nurtu. A jednak nie jest tak kolorowo. Są kłótnie, mediacje i kompromisy i bardzo widoczny nacisk tych, którzy za te spotkania płacą.
Niesamowity dokument i tak jak nigdy nie zagłębiałem się w twórczość The Beatles tak dzisiaj chłonę i szukam kolejnych dźwięków.
To jeszcze z tych początkowych prób, pod szyldem poszukiwania dźwięków, a tu kilka dni później.
I tak to właśnie wygląda. To takie podglądanie zespołu jak tworzy, rozmawia ze sobą, próbuje, powtarza jeden moment kilka razy. Piękne. Mówiłem już, że to niesamowity dokument? Taki jest i jak się doczytałem płyta nad którą wówczas pracowali, niestety była ich ostatnią.
Moje dotychczasowe, niecałe sześć godzin spędzone przy tej projekcji pokazało, że zespół The Beatles to kumulacja świetnych muzyków, baaaa multiinstrumentalistów. Każdy z nich potrafi(ł) grać na kilku różnych instrumentach. Paul McCartney siadał za perkusją, a znowu Ringo Starr dołączał się do klawiszy. Często podczas prób zamieniali się funkcjami i to podkreślało ich klasę. Rozumieli w ten sposób „robotę” kumpli z zespołu. Kiedy coś nie trybiło, w moment wiedzieli gdzie leży przyczyna.
W dokumencie pomiędzy próbami, Panowie przywołują mnóstwo starszych numerów (to końcówka ich kariery płytowej, więc zaplecze jest już obfite). To około 170 numerów, które usłyszymy w postaci jednej zwrotki, refrenu czy zapętlonym akompaniamencie podczas czytania najnowszych ogłoszeń z gazety. Wszystko podczas prób, z filiżanką kawy, czasem mocniejszego trunku w szklance i słodkości.
I to nie tylko numery z poprzednich płyt zespołu, a także coverowe aranżacje znanych w tamtym czasie tytułów.
albo ten
Takich akcentów jest mega dużo, które w jakimś stopniu pokazują ich fascynacje muzyczne. A i w rozmowach przewijają się nazwiska takie jak Clapton czy Dylan. Kawał historii, bo to rok 1969 a ma się wrażenie że w tamtym okresie wydarzyło się już wszystko.
Jeszcze jeden twórczy przykład…
i finałowa wersja
poszły napisy więc to koniec podchodów do finału, kultowego występu na dachu, a zatem polećmy…
W niedzielę będę oglądał ostatni etap tej historii ale już widzę, że poszczególne numery mają kilka wersji. Ciekawe czym będą się różniły…
To kolejny
i ostatni numer „z dachu” na dzisiaj… ten najbardziej kluczowy, który miał być symbolem płyty, choć później stało się inaczej…
„The Beatles: Get Back” to dokument, który rozbudził mnie emocjonalnie. Dotknął sfer tych najbardziej wrażliwych. Pokazał magię muzyki i ludzi, którzy potrafią ją okiełznać. Ludzi, którzy tak mocno indywidualni potrafili stworzyć coś niesamowitego. Nie bez zgrzytów oczywiście, ale i tak należą się im wielkie brawa. Ostatnia płyta The Beatles miała nazywać się od numeru „Get back”, ale tak się nie stało, bo na niej znalazł się przecież inny, wielki numer.
To tyle i dziękuję za dzisiejszą czterdziestkę naszych spotkań, ja przy podobnej okazji takiego świętowania kupiłem swój pierwszy gramofon, dzięki któremu do dzisiaj pogłębiam muzyczne doznania.
(03:55)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
Ps. Jeden numer nie daje mi spokoju... posłuchajcie i powiedzcie z jakim wykonawcą Wam się kojarzy, albo ja już kompletnie odleciałem.
Ja mam swój typ, po tzw. pierwszej nutce hehe. Ale refren też mocno podobny. Czekam na Wasze typy ;)
(23:32)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Taaadaaam i jestem z powrotem. W ramach urlopowych uniesień wyjechaliśmy na kilka dni do Giżycka. Mega miejscowość, fajny klimat, a hotel St. Bruno – strzał w dziesiątkę. A i stała się rzecz najgorsza z możliwych. I był też tam Pan @Johnson, tyle, że minęliśmy się niestety. Może faktycznie powinno się podrzucić kiedyś temat spotkania w szerokim gronie kanapowiczów. Wyobrażacie sobie? Wklepiemy na mapę kto skąd pochodzi, wyznaczymy średnią odległość dojazdu i wyznaczymy punkt spotkania. To byłoby dopiero wydarzenie. ;)
Dobra, wróciliśmy, remont u mnie skończony, powiedzmy, bo ta reszta i tak zostaje na moich barkach. Póki co nie myślę o tym. Dzisiaj wieczór muzyczny. Aaaa, jeszcze jedno. Jak już byliśmy w hotelu, młodszy Syn (tak był z nami, swoją drogą ostatni raz!!!), wiedząc, że mam ze sobą laptopa zapytał już po drodze „Tato, a będziesz coś pisał w hotelu?”… Już widziałem te Jego oczy i kłębiące się w głowie myśli typu „Jak wytrzymać ze starymi?”. Tak właśnie chciałem wytłumaczyć moją nieobecność w ostatnim czasie ;)
Ale muzyczka… bo tego brakowało mi najbardziej. A dzisiaj? Zacznijmy tak.
To zespół, który na mojej ścieżce poszukiwań muzycznych narobił niemałego bałaganu. Kolesie z odkrytymi klatami, motory na scenie, skórzane odzienia. Niby wszystko się zgadzało. Ale wokal tutaj był mega inny od tych, które do tej pory miałem okazję poznać. Manowar wzbudzał we mnie zupełnie inne, dotąd nieodkryte emocje. Był zagadką, był kolejną opowieścią, w którą brnąłem z każdym kolejnym numerem. To jeszcze raz z tej samej płyty, mistrzostwo świata.
Tak chciałem numer live i niby jest, ale ze wspomagaczami. Widzę w sumie 3 perkusje oraz dodatkowych gitarników, więc pewnie to jakiś okolicznościowy koncert. Ale to ty tylko podkreśla rozmach jaki sobą prezentują. Motory na scenie, na którą pewnie wjechali jak niegdyś Rob Halford z Judas Priest. W ich numerach rozwala mnie zmiana nastrojów. Jest czas na wszystko. Na melancholię, delikatne dźwięki i za chwilę mocniejsze uderzenie w trzymającej się koncepcji melodii. Tutaj dużo popisów, przez co i numer trochę dłuższy od oryginału, ale słyszycie chórki???
To była pierwsza płyta jaką usłyszałem, więc jeśli chodzi o chronologię, zacząłem doskonale. Nie ukrywajmy, słychać w numerach gloryfikujące tony, chóry, chwytliwe refreny a dokładając stylizację sceniczną czy nawet tą okładkową z płyt studyjnych, bardzo blisko tu do wikingowskich okrzyków. Valhalla często wspominana w tekstach, tylko potwierdza obraną ścieżkę.
Oj pasowałaby ta ścieżka do serialu Wikingów za czasów Ragnara Lodbroka.
Ale to wszystko ciągle nic, bo to co Panowie z Manowar mieli w zanadrzu na kolejne płyty musiało w końcu wykipieć i roznieść się, w tym przypadku upojnym dźwiękiem. I chyba rok, może dwa lata temu (nie pamiętam) udało mi się kupić taki oto zestaw w limitowanej wersji.
Zatem polećmy chronologicznie, niech będzie koncertowo.
Niesamowity klimat, ale to jeszcze nic. Rozgrzewamy się. Dawno temu obejrzałem film zza kulis podczas jednej z trasy Manowar. Wtedy jeszcze nie graliśmy koncertów z DC (Damage Case). To były czasy Defekatora i nagrywaniu własnej kasety. Ale ten dokument pokazywał to co chciałem zobaczyć. Koncerty, mnóstwo ludzi pod sceną i te kobiety, które członkowie zespołu niemal porywali spod sceny, a one nie miały nic przeciwko. Potem imprezy do rana i od nowa, kolejny koncert itd. Nie miałem wówczas rodziny więc moje marzenia były bardzo lekkie. Zespół i możliwości. Taaaaa.
Świetny numer… tak sobie teraz myślę, Stephen King ma książkę, a nieee, już widzę „Carrie” to zupełnie co innego. Choć muzycznie numer mógłby pasować do sceny podczas balu hehe.
To jeszcze jeden z tej płyty.
Uwielbiam takie tempa w numerach, chodzi mi o to szybsze w refrenie. Tutaj znowu czuć ten wojowniczy wokal.
Dobra ostatni (z tej płyty), totalny armagedon.
To jest niesamowite, trzech muzyków. Gitarzysta, basista i perkusja. To co robią poza wokalem to jakaś magia. Tak wiem, że Motorhead też grali w trójkę. Hehehe Dc też. Ale tutaj, tempo, moc. Rewelacja. Ale tak jak podążamy po kolejnych płytach, tak też jesteśmy świadkami jak rozwija się zespół, jak zmienia swoje brzmienie, jak dokształca się technicznie by te numery były coraz głębsze. I następuje czas The Heart Of Steel, niesamowita płyta „Kings of metal” a wspomniany numer? Kamień milowy, idealna równowaga pomiędzy mocą a przesłaniem. Oj nie raz się poryczałem przy tym numerze, ale to zawsze tłumaczę, to nie emocje związane z dźwiękami a wspomnieniami jakie przywołują. Tu tkwi sedno łez.
Doskonały numer.
O i ten, kiedyś widziałem w aranżacji Tolkiena, może znajdę. Mam! Słuchamy…
A kolejny numer proszę Państwa, to jak kiedyś pracowałem jako handlowiec wielkogabarytową stalą (metal to metal) miałem w komputerze ustawiony wygaszacz ekranu, który przewijał się „Hail, hail, hail and kill!!!” i wszystko było super, dopóki nie przyuważył tego jeden z dyrektorów centrali podczas jednej z wielu kontroli. Podobno zapytał tylko czyj to komputer, bo mnie wówczas nie było na stanowisku. Rozeszło się po kościach, ale później nagle została zablokowana wszelka ingerencja w ustawienia na wszystkich urządzeniach w firmie. Hehe.
Dobra a sprawcą całego zamieszania był ten numer… niesamowity.
Swoją drogą, Manowar to podobno najgłośniejszy zespół na świecie. Ta łatka została przypięta już ponad dwie dekady temu więc często w wywiadach poruszany jest ten temat. Nie znalazłem punktu zero i raczej nie będę brnął by ten fakt udokumentować. Musicie mi uwierzyć na słowo ;)
W następnej płycie uwielbiam ten numer… Znalazłem świetne połączenie numeru z kardami z filmu Conan z Arnoldem. Ach ten dźwięk mieczy.
I te zwolnienia, zmiany nastroju. Chwila oddechu, a potem znowu, strzał w pysk i jedziemy pełną mocą. Szorowane gitary, ciężkie bębny. Taktujące talerze i wokal do granic falsetu. Któż nie czuje przy takiej muzyce dopływu mocy? Dzisiaj wracając z hotelu machnąłem około 300 km za kółkiem. Całkiem niedawno zakończyłem moją sześcioletnią działalność, gdzie taką odległość połykałem codziennie, więc to nie jest jakiś szczególny wyczyn. Zwróciłem jednak uwagę, że radio w tle doskonale podtrzymuje świadomość tego co się wokół dzieje. Ktoś jednak do Ciebie gada a to jak się okazuje jest ważniejsze od muzyki. Przy dźwiękach łatwiej odlecieć we wspomnienia i to radiowe gadanie trzymało mnie dzisiaj w lejcach. Cóż, na współpodróżników nie miałem co liczyć, bo małżonka, jak widziałem w lusterku co chwilę odpływała, a znowu młody zatopiony był w telefonicznych konwersacjach. Ach życie.
Dobra to teraz kończący płytę, świetne połączenie z kadrami filmu „Braveheart”… Nic więcej dodawać nie trzeba. Musicie to poznać!
i jeszcze jeden z tych spokojnych ale już z kolejnej płyty…
Tak, zaraz kończymy. Może dociągnę do „normalnych” godzin hehe.
Niestety po tych płytach długo nie było nic. Minęło 6 lat względem kolejnej płyty, a w międzyczasie mój zapał i chęć nowości mocno osiadły. Tak już mam, że nie wychylam się powyżej jakiegoś albumu, albo to one są już takie, że słuchanie nie wzbudza tych emocji co kiedyś.
Ale znalazł się później jeden numer, który na moment dmuchnął w żagiel i wszystko było jak kiedyś. Nie będę go dłużej chował, niech leci…
Niesamowite emocje. Gitara z basem taka krocząca jak maszerująca armia i wokal dodający im polotu. Potem czas na odpoczynek, rozstawienie się na polu walki, przygotowanie i… Ogień!!!
Mógłbym tak interpretować każdy numer, kiedyś się w to nawet bawiłem. Puszczałem numer i nie zważając na słowa przedstawiałem obraz jaki dyktują mi dźwięki. Fajna zabawa, polecam. OK, to tyle, dalszych płyt nie słuchałem więc nie będę świrował, że cokolwiek o nich wiem, ale…
Posłucham sobie w tle wokalistę, bo nie jestem pewny czy On jest godzien naszego spotkania i zaraz wracam. Cholera, moglibyśmy poprzedni set machnąć w jego wydaniu i nie poczulibyście większej różnicy, no dobra przesadzam, Erica Adamsa nie da się wokalnie podrobić, ale robi to wrażenie. To co? Lecimy?
Tu nie będę za dużo gadał, tu trzeba słuchać… świetny wokal i oczywiście muzycy.
Mam szczękę pod stołem, później poszukam.
Dobra, podnieśmy poprzeczkę do kamieni milowych.
OK, tu faktycznie nie miał miejsca by rozwinąć się wokalnie, choć całkiem nieźle radził sobie z dołami, aż mi dudni w słuchawkach, tzn. rezonuje. No dobra, w końcówce pokazuje moc. Mega. To jeszcze jedna próba przed finałem.
Eeee niestety, nie urzekło mnie to wykonanie, więc Wam go oszczędzę, zatem cóż… mały zamiennik przygotowujący nas na finał. Numer z pierwszej płyty Manowar.
Czy to już odpowiedni moment? Powtarzam pytanie, czy to czas na finał? A jakże. Szybkie wstrząśniecie na koniec.
Uwaga, proszę wygodnie usiąść, docisnąć odpowiednio słuchawki, włączyć tryb pełnoekranowy i możemy zaczynać, a raczej kończyć. Przed Państwem finał.
Oj tu raczej basista kradnie całą uwagę, ale wokal też mega. Granie na basie palcami to nie lada sztuka, a w takim tempie to już tylko dla wybranych. Śmiem twierdzić, że w taki sposób grają najlepsi w swojej dziedzinie. Basisto/wokalnik w DC też leciał z tematem palcami ;)
Świetny wieczór, dziękuję.
(03:55)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(22:19)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Tak, urlop trwa i choć w tym tygodniu załatwiam mnóstwo tematów, które czekały od miesięcy to jednak odpoczywam. Dzisiaj np. podczas kompleksowego przeglądu auta (trwał niemal 2 godziny) w końcu zacząłem czytać książkę Roba Halforda, tego od Judas Priest. W międzyczasie nadzoruję prace remontowe jednego z pomieszczeń naszego mieszkania i mam nadzieję, że zdążą się zamknąć przed naszą urlopową ucieczką. Ogarnąłem szczepienie, jutro (w czwartek) mam wewnętrzną rozmowę kwalifikacyjną do nowej funkcji w firmie oraz machnąłem serial „Mandalorian” oraz „Księgi Boby Fetta” z Gwiezdnych Wojen.
Ale muzycznie Michale… Tak, tak, już prawie jestem. Przewaliłem dzisiaj mnóstwo zdjęć porównując i komentując w naszym szerokim rodzinnym gronie podobieństwa moje i siostry względem naszych dzieci. Ale znalazłem coś o wiele więcej! I choć nie było wówczas telefonów z aparatem a te prawdziwe wymagały kliszy i pomysłu na dobre zdjęcie, to jednak w moim katalogu uchowały się prawdziwe perełki z gitarami. Nie bez powodu używam liczby mnogiej, bo na przestrzeni lat tak jak dojrzewałem muzycznie, tak również zmieniały się instrumenty, a przynajmniej ich jakość.
Zaczniemy tak.
Moją przygodę z gitarami zaczynałem od polskich numerów. Te były na wyciągnięcie ręki podczas nocnych audycji Radiowej Trójki, która puszczała koncertowe sety. Zasypiałem często w słuchawkach na uszach jako, że miałem swój mały kwadracik w pokoju z rodzicami. W tamtym czasie Mama kupiła mi pierwszą w życiu gitarę, choć to określenie i tak było mocno na wyrost.
Młody szczyl, początki siódmej klasy podstawówki. Niezła kolekcja kaset i rosyjskie wiosło, struny wysoko ponad gryfem, więc, żeby uzyskać jakiś w miarę przyjemny dla ucha dźwięk, trzeba było naprawdę mocno docisnąć. Pierwsza krew na opuszkach palców, potem pęcherze, zdarta skóra itd. W sumie to samo nastrojenie tego instrumentu było nie lada sztuką. Pomagał mi wówczas kolega z ulicy, który dzisiaj jeździ w trasy z Grażyną Łobaszewską a i gościnnie z Piotrem Bukartykiem. Cóż wówczas nic na to nie wskazywało, że pójdzie tą drogą. Mimo, że to nie materiał metalowy, muzyk z niego pełną gębą.
Ja też tak chciałem grać, choć gdy koleżeńsko stroił mi to niewdzięczne pudło dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że tak nie można. To nie był instrument do nauki. To było jak przerzucanie opon w boksie, ciągnięcie ciężkich kłód drewna na styl filmu „Rocky”.
Długo wytrwałem, skończyłem szkołę podstawową, katując swoje palce i coraz bardziej zbliżając się do barwy normalnego brzmienia. Ale wtedy pojawiła się Ona, bo rodzice widząc, że nie odpuszczam pomogli mi kupić nowy instrument.
To był czas przełomu – podstawówki oraz pierwszego roku szkoły średniej. Większe pudło, typowo akustyczne firmy Defil. Nosiłem wtedy chustę, bo w końcu postawiłem na swoim i po raz kolejny zacząłem zapuszczać włosy. Muzycznie też się zmieniło. Miałem, powiedzmy, już swój pokój (niestety z młodszą o 10 lat siostrą) a i słuchana muzyka w moim mniemaniu stała się nieco bardziej cięższa. Jak teraz przybliżam sobie zdjęcie na gitarze nakleiłem pod Dynamo (holenderskim festiwalem) własnoręcznie zrobione logo zespołu Therapy? Starałem sobie dzisiaj odświeżyć numery z tamtego czasu, niestety żaden mnie nie ujął. Nie mam pojęcia zatem co mną wówczas kierowało, że postanowiłem uwiecznić ten właśnie zespół na gitarze.
Może ten, wyraźnie gitarowy. W tym czasie poznałem wiele zespołów, zacząłem uczyć się grać metalowych, charakterystycznych zagrywek i w końcu przyszedł czas na pierwszą gitarę elektryczną i namiastki własnego zespołu. Pamiętam jak chodziłem pieszo z gitarą i mini wzmacniaczem do miejskiego centrum kultury by w sobotni, wczesny ranek wcisnąć się przed ćwiczącymi tam zespołami i wśród innych czekających na swoich właścicieli instrumentach, pograć sobie na full głośności. Nie trwało długo zanim znalazłem równych sobie. (ja ten po prawej)
Nazwaliśmy się szumnie „No name” i graliśmy wszystko co udało się nam w tym czasie zagrać. Był też perkusista, nieobecny podczas tego spotkania. Później niestety sala spłonęła, więc w sumie dobrze, że tachałem ze sobą mój sprzęt ale przy tym zniknęła też dalszego możliwość grania. Rozeszliśmy się a ja zostałem sam z moimi marzenimi o sławie. Oprócz swoich aranżacji zagraliśmy wtedy jeden kompletny numer.
To był fajny czas. Dygałem z tym obciążeniem pieszo niemal 3 km w każdą stronę, by choć przez chwilę poczuć się jak prawdziwy muzyk. Nic, wróciłem do ćwiczenia w domu z coraz cięższym repertuarem, aż nastąpił kolejny przełom. Rozeszło się po mieście, ile poświęcałem, żeby grać więc podczas pewnej przerwy miedzy lekcjami przyszedł do szkoły niejaki Tomek z zapytaniem czy nie chciałbym z nim trochę pograć. Mieli zespół, ale brakowało im takiego zapaleńca jak ja. Przyjąłem ofertę wiedząc, że będę grał nieco lżejsze tematy. Zdobyłem więc nową gitarę elektryczną i ruszyliśmy na podbój.
Jakiś okolicznościowy koncert przy szkole gdzie mieli próby. Tu wydarzenia poleciały na łeb na szyję w bardzo krótkim odstępie czasu. Dziewczyna śpiewała grane przez nas rockowe numery i to był jej jedyny występ, bo tak naprawdę występ był gwarancją dalszej współpracy jeśli chodzi o miejsce do prób wiec poleciało… w takiej właśnie wersji.
Nigdy nie grałem dla publiczności więc to był dla mnie szok. Przez większość występu stałem tyłem, kręciłem się by tylko nie patrzeć w jej stronę. Czułem, że to nie to, ale nie odszedłem. Dostałem drugą szansę i kiedy rzucili mi tytuł jako zadanie domowe, oniemiałem. To jest test? Jak mam w ciągu tygodnia ogarnąć gitarę? I kolejne pytanie którą partię, skoro w tamtym zespole też było dwóch gitarzystów? Nie było zmiłuj. Wróciłem i słuchałem. Słuchałem i brzdąkałem szukając kolejnych dźwięków. Potem jeszcze raz i jeszcze i jeszcze… i kolejny. Na następnej próbie zagraliśmy ten numer.
Niedługo później dokonały się czystki w naszym składzie. Trochę głupio tak wychodzić z sali bo „starzy” muszą się naradzić. Wezwali mnie z powrotem, poleciały głowy, na szczęście nie moja, wyleciał basista z którym kiedyś grałem w „No Name” a niedługo później pierwszy gitarzysta zespołu (dzisiaj zespół Prototyp). Zostałem sam z perkusistą, który podczas pamiętnej przerwy lekcyjnej namawiał mnie na granie w zespole. Cóż, ściągnąłem drugiego gitarnika ale z czasem oboje czuliśmy, że to nie tędy droga. Nasze myślenie, pojmowanie dźwięków szło w zupełnie inną stronę.
Mimo to, trochę pograliśmy. Były dwie gitary, perkusja, brakowało basu i oczywiście wokalu żeby grać koncerty, więc i tak byliśmy w czarnej… Podziękowaliśmy nowemu gitarzyście i stwierdziliśmy, że trzeba to ugryźć inaczej. Dotychczasowy perkusista Tomasz poświęcając perkusję chwycił za gitarę basową. Zrobiliśmy we dwójkę materiał na pierwszą demówkę (taka mini płyta początkujących zespołów). Na próbach siadał albo na perkusji, żeby ogarnąć zmiany tempa albo chwytał za bas by zwiększyć ciężar dźwięku i zobaczyć jak to współgra z moją gitarą.
Przez kolejne dwa lata robiliśmy wówczas głównie własny materiał, sprawdzając go pod każdym kątem. Zaczęliśmy szukać perkusisty ale numery i tak już momentami przypominały znany klimat.
Wiadomo, że nie można mieć wszystkiego, ale Motorhead uświadomił nam, że do szczęścia potrzebny jest już tylko perkusista. Tomasz jako basista wziął na siebie również odpowiedzialność związaną z wokalem, więc wszystko zgodnie z rock’n’rollowym podręcznikiem. Niedługo później znaleźliśmy nasze wybawienie z kilkuletniej stagnacji.
Z ogarniętym materiałem weszliśmy do tczewskiego studia i po kosztach nagraliśmy swój pierwszy materiał. Coś się ruszyło. Jako konserwy zrobiliśmy ten materiał jak kiedyś, nagraliśmy go na tzw. setkę, czyli cały numer (instrumentalnie) nagrywa się od razu rejestrując każdy instrument. Zatem jeśli któryś się pomylił, omsknął mu się palec, pominął element perkusji, zaczynaliśmy od nowa. Daliśmy jakoś radę i w ciągu kilku godzin materiał był gotowy.
To okładka kasety, bo w takiej oldschool’owej formie go wypuściliśmy. Jednym z numerów był cover niemieckiego zespołu Sodom.
Zagraliśmy w tym składzie również jeden koncert, gdzie publika zdecydowanie nie była przygotowana na takie wrażenia. Na przedramionach mieliśmy skórzane szerokie opaski a w nich dziesiątki długich gwoździ sterczących i lśniących ocynkowaną barwą. Po secie, ludzie podchodzili do nas pytając się po co to wszystko? Że tak się grało kiedyś, nie teraz. Odpowiadaliśmy krótko – Fuck off and die!
Niedługo potem przyszedł czas na kolejne zmiany, pożegnaliśmy się z perkusistą, znalazł się kolejny i zaczęła się era Damage Case, nazwa zaczerpnięta z numeru Motorhead. Koncerty po pomorskich klubach, plenerowych spędach, zlotach motocyklowych. Mnóstwo alkoholu, zaników pamięci, nieopłaconych należności, przygodnych znajomości. Rock’n’roll.
Mega etap mojego życia. Były też występy najbardziej znienawidzone przeze mnie. Tzw. okolicznościowe, niebiletowane kiedy to wśród publiczności można było wyłapać wszystkie klasy miejskiej społeczności. Rodzin z małymi dziećmi, ludzi na gapę ale i też tych, którzy przyszli dla jednego powodu. Dla zespołu, ale i oni z minuty na minutę ginęli wśród obojętnego tłumu.
Przestaliśmy tak grać po drugim występie. W tej kwestii nie było do trzech razy sztuka, choć fotki dostawaliśmy całkiem niezłe.
Uwielbiałem za to występy klubowe. Ciasne pomieszczenia i zapłata w postaci alkoholu. Tylko raz przywiozłem z weekendu kasę do domu. I to nie o to chodzi, że ją przepiłem czy przejadłem bo te kwestie mieliśmy w gratisie. Często zorganizowanie transportu pochłaniało całość wynegocjowanej kasy ale nam to wystarczyło. Spotkania z ludźmi, którzy znają teksty Twoich numerów, którzy kręcą się i machają głową tuż obok. To niesamowite wrażenia. To właśnie to, dlaczego pragnie się grać koncerty.
O samym Damage Case może kiedyś napiszę więcej. Czytając dzisiaj Halforda, stwierdziłem, że to fajna rzecz pokazania jak siedzi się w studiu nagraniowym jak liczy się każdy grosz i łudzi na sukces. Napiszę o tym i zaproszę Was na szwendanie po historii drobnego zespołu z wielkimi marzeniami. Dzisiaj dotknęliśmy fundamentów i poznaliśmy całą moją drogę, żeby znaleźć się w tamtym, kluczowym miejscu.
(02:20)
Jeszcze nie dzisiaj czas na rozmowy przy wschodzącym słońcu. Musicie wybaczyć, ale rano mam rozmowę o pracę, zatem wg schematu...
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.
(22:54)
Dobry wieczór, dzień dobry.
Oooo Matko co to był za weekend. Ale po kolei, choć jak się teraz zastanawiam to jego część i tak zostanie dla mnie zagadką i nie jestem w stanie jej zrelacjonować. Może i dobrze. Po pierwsze, w sobotę rano wróciłem z ostatniej nocki, która otwierała przede mną wizję urlopu. Tego prawidłowego, pełnowymiarowego. Półtora roku temu przekwalifikowałem się, przechodząc po sześcioletniej walce z systemem w jednoosobowej firmie na bezpieczny etat. Od tego roku mam w końcu 26 dni urlopu, w tym cztery na żądanie ;) stąd mój zachwyt! Dwa, że po długim czasie mam wspólny urlop z Żoną, więc mamy nadzieję, że wytrzymamy ze sobą ;)
Muzyczka, zanim ruszymy dalej z moją opowieścią…
Zawsze uwielbiałem tego typy wstępy w ich utworach. Ilekroć jako nastolatek zakładałem na uszy wysłużone drucikowe słuchawki, przepadałem wczuwając się w sytuację, kreowałem w głowie obraz, w tym przypadku szpital, długi korytarz i te kroki pielęgniarki. Na bank kobieta miała upięte włosy jak Siostra Mildred Ratched z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” (1975) reżyserii Miloša Formana. Ja przynajmniej tak ją widzę dzisiaj.
Tekst swoją drogą bardzo dosadnie ukazuje mój ostatni weekend.
„I remember now
I remember how it started
I can't remember yesterday
I just remember doing what they told me
Told me”
Tak, coś w ten deseń. Co się zatem wydarzyło w sobotę? Ano jak zwykle po całym tygodniu nocek, w sobotę rano nie potrafię zasnąć. Tłumaczę sobie, że pewnie już przeżywam, że weekend, że mam sporo do zrobienia i że nie ogarniam. A tu jeszcze znajdź czas na regenerację. Więc wstaję co chwilę, łażę, patrzę na regały z książkami, a tu trzeba poprawić bo krzywo stoją, a te muszę przełożyć, bo leżą nieadekwatnie do tematyki. I tak mija kolejna godzina a ja ledwo stoję na nogach. Wystarczy jednak że znowu się położę a myśli ponownie wirują i powoli robię się nerwowy bo mam jednocześnie świadomość ile powinienem przespać, żeby później w miarę funkcjonować. Cóż, melatonina moją deską ratunku. Padłem…
A ten ciągle dzwoni.
Niesamowite jest tu brzmienie basu, chodzi jak buldożer. Miarowo i ciężko, uwielbiam taki klang.
Ciągle sobota, popołudniu jechaliśmy na urodzinowego grilla do Siostry mojej Żony, więc to w końcu ta okazja kiedy ja ze Szwagrem po takim spotkaniu robimy sobie wspólne after party i zwykle wracam do domu najbliższego ranka, często „z buta” jakieś 5 km, żeby oczyścić umysł. To taki jeden dzień w roku kiedy nasze Żony potem przez długie godziny relacjonują między sobą jak znosimy rozłąkę i ciężki powrót do rzeczywistości.
To niedziela rano (ja ten po Waszej prawej), zjedliśmy w ogrodzie śniadanie, po przesłuchaniu kolejnych kilku winyli, baaa podczas nocnych rozmów niczym Pinky i Mózg rozwiązaliśmy wszystkie zagadki świata, stworzyliśmy mega plany na przyszłość i rozliczyliśmy się z błędami minionego roku.
Niedzielę przespałem z przerwami na delikatne posiłki wypijając pomiędzy nimi hektolitry płynów. Około 21 chwyciły mnie w końcu dreszcze zwiastujące powrót do normalnego stanu. Koniec weekendowej opowieści, a teraz już skupmy się na muzyce.
Mówiłem, że uwielbiam ten bas i to jest to o czym mówiłem wcześniej.
Specyficzna barwa.
Jak wspominałem, słuchałem tego zespołu jako nastolatek, to chyba były pierwsze lata szkoły średniej. Nie miałem osiemnastki, to na bank. Miałem kuzynkę, a raczej ciocię o dekadę starszą, tzn. źle, mam nadal ale ten kontakt dzisiaj mocno się rozluźnił. Ale w tamtym czasie to właśnie Ona zabierała mnie na pierwsze trójmiejskie imprezy, kiedy pod jej okiem dorastałem. Pierwszy alkohol, pierwsze helikoptery, koncerty, spotkania z gitarzystami (bo ja przecież już 2-3 lata lat ćwiczyłem samodzielnie) to było wtedy coś.
I pojawiła się ta płyta, tzn. w moim odbiorze kaseta. Ale Gosia (moja bliska ciocia) przyjeżdżała do nas w odwiedziny dość często. Muzyki słuchałem tylko w domu, nie miałem walkmana. To był szczyt moich marzeń. Ale Ona miała, więc kiedy tylko pojawiała się u nas, pożyczałem sprzęt i szedłem w miasto. Zakładałem słuchawki, włączałem tę ścieżkę, odkręcałem na maksa, żeby ludzie w autobusie odwracali wzrok i świat stawał przede mną otworem. Niesamowite uczucie, szedłem jakbym miał ciągle wiatr w plecy, jakby wszystko było łatwe, bez przeszkód.
Top chyba przy Niej otworzyły się przede mną kolejne wrota w świecie dźwięków. To właśnie wtedy poznałem zespoły jak Queensryche, Queen, Van Halen, Voivod, Fear Factory, Accept i wiele innych których nie mam już na przegrywanych kasetach. To był dla mnie bardzo odkrywczy czas i dzisiaj jestem pewny, że moja o kilka lat starsza ciocia nawet nie ma pojęcia jak mocno wpłynęła na mój muzyczny rozwój.
W tym czasie również nastąpił nie lada przełom w mojej samodzielnej gitarowej edukacji. Dzisiaj mógłbym to nazwać graniem ze słuchu, czyli słyszysz w radiu numer, siadasz do gitary i za moment grasz to samo. Proste prawda? Ale wtedy dla mnie była to czarna magia, z drugiej strony słysząc, widząc te obrazy podczas odcinka Unplugged na MTV, pragnąłem tak grać. Miałem nagrany na video ten koncert i pauzując kolejną sekundę próbowałem wyłapać choć obszar w którym gitarzysta dotyka strun.
Udało się, po wielu godzinach znalazłem ten wspólny dźwięk, do którego pasowało ułożenie palców. Czułem się jakbym zdobył świat. Potrafiłem grać równocześnie z ekranem, w tej samej tonacji, w tych samych miejscach. Kolejny wielki krok. Kiedy zagrałem ten numer chłopakowi mojej cioci, zdębiał bo to właśnie on nagrywał mi te wszystkie kasety. Był w szoku, że grałem dźwięk w dźwięk, miał swój metalowy zespół, więc był ustawiony bardzo wysoko w moim poważaniu, a tutaj patrzył na mnie z podziwem. Po prezentacji usiedliśmy, pokazałem mu na gryfie obszary, w których mieszczą się dźwięki i to mu wystarczyło. Ale to ja byłem pierwszy hehe.
Jak tak dzisiejszej nocy analizuję tamten czas, bardzo mocno wówczas żyłem muzyką, dźwiękami i wszelkimi marzeniami związanymi ze sceniczną przyszłością. Uczyłem się grać na gitarze, słuchałem koncertów w radiowej trójce wyobrażając sobie jak to ja stoję na scenie. Muszę poszukać zdjęć z tamtego czasu. Tych instrumentów jakie gościły w moim domu, powolnej ale konsekwentnej przemiany, dojrzewania z „wiosłem” czyt. gitarą. Jak się to wszystko układało, w konkretnym kierunku. Od rodziców, poprzez kolegów z ulicy, kolonie, ciotkę po towarzystwo coraz bardziej hermetyczne muzycznie. Tak, jestem konserwą. Takim muzycznym pakietem turystycznym podczas muzycznego szwendania po minionych czasach.
Na koniec, skoro zaczęliśmy dzisiejsze spotkanie od tego magicznego telefonu i kroków pani pielęgniarki, stanowiących otwarcie albumu ” Operation: Mindcrime” to zakończmy tak jak i on się kończy, również od telefonu…
” Dr. David, telephone please. Dr. David”
uuuu, młoda godzina jak na nasze standardy…
(02:30)
Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.