To był ciężki tydzień, więc ucieczka do muzycznych uniesień wydaje się o tej porze najlepszym rozwiązaniem. Póki co nie mam pomysłu na temat, ale dajcie mi chwilę, muszę znaleźć słuchawki by odpowiednio wprowadzić się w stan.
(30 minut później)
To lecimy. Na Facebookowym profilu od nie pamiętam kiedy mam wpisane motto – In the name of rock’n’roll. W swoim czasie podyktowane zostało przez nasz numer Damage Case o tym samym tytule. I tak jakoś zostało, a ja nie odpuszczam.
Swoją drogą jak teraz sprawdzam, materiał z tamtego studia został wydany również w Kolumbii (2011) w limitowanej wersji kasetowej w ilości 333 sztuk. Do diabelskiej liczby ciągle daleko, ale przez te lata, undergroundowe kopie może i rozrosły się do wymaganej liczby.
Ale ja nie o tym. Rock’n’roll dla starszych pokoleniem, chociaż nie. Źle. Bo zdarzały się niegdyś sytuacje, że ktoś mnie pytał przed koncertem co gracie, odpowiadałem rock’n’roll i wówczas następowała chwila ciszy, a za nią pytanie – Prasleya? Właśnie i takie jest postrzeganie gatunków, które przecież na przestrzeni lat ewoluują. I gdyby pójść tym krokiem, dojdziemy do wspólnego wora. Do rodowodu, który odcisnął na tyle mocny ślad, że pewne gatunki będą się mieszać ze sobą, różnić detalami, mimo to brzmiąc podobnie. Czy to na zasadzie ilości taktów i rytmiki jak i klasycznego brzmienia. Rzucając hasło rock’n’roll najszybciej zdefiniować go Elvisem Prasleyem czy też Chuckiem Barrym.
i
Ale z biegiem lat wszystko się zmienia. Od światopoglądu, modę, technikę i oczywiście muzykę. Z czasem brzmienie gitar uzyskiwało coraz więcej głębi, lepszego przesteru (tego dżydżydży), przez co ścieżka dla danego instrumentu robiła się coraz bardziej szersza w zapisie i cięższa w odbiorze.
Zaczniemy od zespołu Hawkwind gdzie znajdziemy pewnego Pana, a zarazem późniejszą ikonę ówczesnego rock’n’rolla. Najlepsze, że w tekście pada nazwa zespołu, na którego czele już nie długo dumnie wypnie swój bas.
Tak to jegomość Lemmy Kilmister. Zatem skosztujmy finalnej wersji życiowych poszukiwań.
i w hołdzie przyjaciół z zespołu The Ramones
i to jest ówczesna klasyka choć Lemmy’ego nie ma już na tym świecie. Udało mi się raz uczestniczyć podczas ich koncertu w Polsce. Wiele emocji, które zostaną pewnie do końca.
Tak właśnie rodzą się inspiracje, tak czerpie się ze źródła. Następny zespół który warty jest uwagi to mieszanka kilku muzyków. Na co dzień grają nieco cięższą muzykę, ale cóż. Eksperymenty to czasem dobra zmiana, a w ich przypadku wypadło to wyśmienicie. Mieszanka muzyków z Dimmu Borgir, The Carburetors i innych. Co z tego wyszło? Oto norweska odmiana rock’n’rolla.
Skład zespołu niestety często ulegał późniejszym zmianom i po drugiej płycie wszystko poleciało na łeb, na szyję. Ale znalazłem. Numery z 2019 roku, gdzie gościnnie śpiewa pierwszy wokalista, bądź to On jest gospodarzem a gościnnie jest gitarzysta, bo reszta jest mi nieznajoma. Zaraz wybiorę odpowiedni. Oj i dupa, niestety nie ma mojego numer jeden ale niech będzie tytułowy.
Koleś ma niesamowity głos. Ta głębia. Ach. Rewelacja.
No dobra, to tak jak być powinno na spotkaniu z ukochaną kobietą… róże, wino?… Zatem to idealny rock’n’roll… Genialny w swej prostocie, i ten tekst na tle rewelacyjnego solo „Show me your tits!”. Czysta esencja. Brudna a jednak romantyczna.
Uwielbiam ten zespół. Jest dowodem, że odejście od codziennego nurtu czasem wychodzi na dobre i owocuje takimi perełkami. To jeszcze pierwszy regiment i lecimy ku końcowi.
Niesamowicie zgrywają się gitary, ta przez kilka sekund samotnie wypuszczona po marszowej partii perkusji na wstępie zanim wkroczą pozostałe. Ach. No i wokal. Mistrzostwo świata. Dżydżydży ma się doskonale hehe. Bardzo fajne zmiany tempa, nasilenia dźwięków. Pływa to wszystko. Polecam pierwsze dwie płyty bez mrugnięcia okiem. Oooo i kolejny numer mi się włączył, który nie powinno się pominąć.
Zadanie domowe dla żądnych podobnych dźwięków, Chrome Division płyty „Doomsday Rock 'N' Roll” i „Booze, Broads And Beelzebub” do analizy. Sporo skarbów w podobnym klimacie.
A na koniec. Ikona oczywiście – Motorhead
oraz mój odwieczny numer jeden „In the name of tragedy”
odpowiednie tempo, rewelacyjne solo i nawet gitarę mam w tym samy kształcie ;).
To tyle na dzisiaj, choć myślałem, że nic z tego nie wyjdzie a u proszę.
Konkretna dawka rock’n’rolla. Fajnie się ułożyło.
Dziękuję za uwagę, kładę się
Pozdrawiam - M