Z Internetów:
"Umberto Eco, który posiadał 50 000 książek, powiedział o domowych bibliotekach:
(00:41)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Dzisiaj późno, ale miałem trochę do ogarnięcia, więc zeszło. To zdecydowanie ostatni wpis w tym roku więc będzie wyjątkowo spontanicznie. W ciągu dnia trochę sobie posłuchałem ale włączyłem YT od numeru Judasów, a potem czekałem co mi spersonalizowany algorytm podrzuci. Nic nie wyciszyłem, nic nie pominąłem, więc cieszę się, że już potrafi idealnie trafiać w moje gusta. Mógłby być nieco bardziej odważny i próbować co jakiś czas lekko zejść z utartej ścieżki bo może trafiłbym w ten sposób na coś ciekawego. Póki co, ciekawostki muszę wyłapywać sam. Tak też znalazłem poniższy numer. Nie wpisałem go w wyszukiwarce, a pojawił się gdzieś przy okazji, więc może jednak tutaj jest to moje wyczekiwane zejście w bok i działanie z zewnątrz.
Przesłuchałem już ten numer kilka razy, nie wiem kto w końcu go gra tak namacalnie. W teledysku mamy dwa zespoły Amon Amarth i Saxon. Może w studiu każdy z tych wszystkich muzyków dołożył swoją nutkę. Jest to wykonalne. Świetnie brzmią te wokale. Dwa różne światy.
W takich momentach uświadamiam sobie, jak jestem marnym puchem. Nie znam pełnej twórczości Saxon, również Amon Amarth jak i pewnie dziesiątek, setek innych zespołów. Dotąd nie przesłuchałem dyskografii Kreator, Sodom, Mercyful Fate mimo, że wszystkie solowe płyty Kinga Diamonda mam na winylach i znam je doskonale. Mam świadomość, że takich przypadków jest multum i mam świadomość, że nie sprostam temu zadaniu, by do wszystkich dotrzeć. Z drugiej strony, jestem mega muzyczną konserwą, więc nowości (te w moim mniemaniu) są ciężko przyswajalne.
Słuchając jednak powyższego numeru, barwa wokalu Pana Petera Byforda (Saxon) bardzo przypomina tę naszego polskiego wokalisty. Dzisiaj to odkryłem. No jak nic, są bardzo blisko. Sprawdźmy.
ej, chwila, znam to pomieszczenie. To nie to samo miejsce gdzie nagrywał Judas Priest?
hehehe pewnie, że tak! Ale numer ;) Niesamowite odkrycie.
Ale wracając do pierwszego porównania. Głos Petera Byforda vs nasz polski wykonawca. To jeszcze raz. Barwa wokalu.
i
Bardzo blisko, szczególnie ta maniera podczas przeciągania wyższych dźwięków. Zobaczcie jak jedno dłuższe posiedzenie i ile ciekawych połączeń.
No dobra, to teraz inaczej, 24 grudnia urodził się niesamowity człowiek. To dla wszystkich oczywiste, ale dla metalowców to również wyjątkowa data, bo zbiega się z narodzinami Lemmy'ego - wokalisty Motorhead. Po 70 latach i czterech dniach (28 grudnia 2015) zmarł zostawiając po sobie spuściznę której nie jeden muzyk z czołowych zespołów nigdy nie osiągnie. To ikona, prekursor i kamień milowy dla muzyki metalowej.
i z tych nowszych, bo celowo pominę te ostatnie, na których ewidentnie widać, że coś się kończy. Zatem czasy świetności!!! Muzyczka...
Doskonały numer. Po śmierci Lemmy'ego zespół naturalnie zakończył działalność. Z resztą, chyba nikt nie odważyłby się stanąć na jego miejscu, a to już o czymś świadczy. Gitarzysta Phil Campbell, obecnie gdzieś tam się pojawia pod szyldem Bastard Sons ("Bastards" to znowu tytuł płyty Motorhead).
Największą niespodzianką była wówczas informacja dotycząca perkusisty. Mikkey Dee mając już na swoim koncie pierwsze płyty Kinga Diamonda, potem Motorhead w dalszej swojej drodze, powinien trafić również wysoko. I tak też się stało, co swoją drogą, w swoim czasie było dla mnie mega zaskoczeniem.
Wakacje, patrząc na tempo i gęstość dźwięków. To niemal ja przejść z takiego trybu
na taki
Ok przegiąłem. Ale rozumiecie o co mi chodzi.
Swoją drogą jak już jesteśmy przy perkusistach, to mam ciekawy numer. Do Tool'a również nigdy nie dotarłem, ale kiedyś dostałem ten numer w tej właśnie wersji od kolegi i przepadłem. Zaraziłem nim wszystkich domowników, ale o to nie trudno, bo jak leci w kółko jakiś numer, to chcąc nie chcąc w końcu nim nasiąkasz i potem nucisz.
Starczy już tych dźwięków, bo coraz więcej mi się odpala. To jeszcze jeden, z naszego podwórka, żeby nie było, że w Polsce nie ma magików.
I tyle na dzisiaj, choć wypadałoby jakoś spójnie zakończyć ten wieczór, czy raczej nockę. To będzie trudne zadanie, bo zaczęliśmy od Amon Amarth, a na tym polu dopiero co raczkuję. Ale spróbujmy. Na zakończenie.
ej, czy tam na stole nie leży polska waluta z minionego ustroju? Pewne, że tak. Ooo nie, nie, nie. Mówiłem, że koniec to koniec. Nie dam się dzisiaj wciągnąć w kolejną grę skojarzeń. Ja już się przecież żegnam. Niesamowity traf. Jutro będę rozsyłał po znajomych.
To nasze ostatnie spotkanie w tym roku, było mi miło. Do setki jeszcze brakuje, ale o tym później. W Nowym Roku życzę Wam przede wszystkim spokoju i tym samym braku zmartwień. Zdrowia i mnóstwa kasy. Mówią, że kasa nie przynosi szczęścia. Guzik prawda, to dzięki niej nasze biblioteki puchną, zapełniają się muzyczne czy też filmowe półki. Niech nam się przelewa, bo lepiej mieć więcej niż mniej do przeczytania. Najlepszego!
Dobranoc i dzień dobry w ostatnim dniu tego roku.
(04:31)
(00:07)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Dawno mnie nie było, pozwolę sobie tak zażartować ;) jednak w tle, muzycy nie próżnują i powstają też nowe numery w odróżnieniu od tych, które przywołuję dla nas sprzed dekad. Dzisiaj, a raczej wczoraj (tj. w piątek) większą część czasu spędziłem w kuchni. W tle oczywiście muzyczka, ale już w postaci dźwięków radiowej trójki. Dzisiaj musiałem się skupić, bo dwa razy w roku robię i nadzoruję prace przy rodzinnej sałatce. Brzmi banalnie i tak jak ja, zapewne każdy robi ją w zupełnie inny sposób. Moja wersja może nieco się różnić jak i ilość produktów, bo robię ją dla kilku rodzin. Nie będę już wrzucał zdjęć, ale piątkowego wieczoru mieszałem bardzo blisko 10 kg sałatki. Mam specjalną michę (18 L) i uwierzcie, że finałowe mieszanie trwało trochę czasu. Moja Żona dzielnie mi w tym procesie towarzyszyła, choć już ma świadomość, że podczas pracy nie jestem rozmowny. Tak sobie stoimy, siedzimy, kroimy, doprawiam i po kilku godzinach wracamy do bieżących tematów ;)
Ale muzyczka, bo podczas ostatniego spotkania wspominałem o zespole Pantera, a tu proszę. Pojawił się cover polskich muzyków, którzy potrafią to robić. Jeszcze nie słuchałem, widziałem tylko informację, zatem nie przedłużając, lecimy.
Oj nie jestem przekonany. Posłuchałem sobie przy okazji oryginału i niestety. Średnio mi podeszło, dwóch wokalistów, dwie inne barwy (nie lubię Sokołowskiego) a i tak daleko do Phila Anselmo. Dwie gitary, gdzie w Panterze całą tę robotę robił Dimebag Darrell. Oczywiście Pająk też by sobie poradził, ale… Nic to, Pani Beata za perkusją jak zwykle genialna. To było trudne zadanie.
Wskoczyło mi też jakieś powiadomienie dotyczące nadciągającej płyty Judas Priest i przez moment pomyślałem, że poleci trzeci singiel ale nie. To tylko ogólna zapowiedź albumu. Ale idąc za tropem znalazłem coś intrygującego. Podrzucę, dwa numery.
Pierwszy - KK's PRIEST - One More Shot At Glory
i drugi - KK'S PRIEST - Sons Of The Sentinel
To jak już zauważyliście, to numery z najnowszej płyty zespołu KK'S PRIEST gdzie pierwsze skrzypce, a raczej partie gitarowe tworzy K.K. Downing czyli nie kto inny a były gitarzysta Judas Priest. Ale to nie koniec sensacji, bo na wokalu jest Tim Owens, który niegdyś zastąpił Roba Halforda na dwóch płytach Judas Priest, by ten oddał się solowym projektom. Jest tu też Les Binks, perkusista, który w końcówce lat siedemdziesiątych swój ślad wybił na trzech krążkach Judas Priest. Dużo tych połączeń, ale to nadal nie koniec. Te czerwone, co zaznaczyłem w powyższych tytułach, to nic innego jak tytuły numerów Judas Priest. Szach mat. Numery na szczęście są zupełnie inne, ale ślad jest mocno widoczny. W sumie to rozumiem. Ktoś wpisując w wyszukiwarkę The Sentinel Judas Priest, pewnie przy okazji trafi na Sons Of… itd. Tani zabieg, ale pewnie działa. Mimo wszystko, muzycznie brzmi to całkiem nieźle, więc pomimo wcześniejszych oporów przed tym tworem, wcześniej czy później, zgłębię temat.
Dla rozluźnienia, niech poleci chociaż jeden z tych czerwonych tytułów.
Oczywiście jest tu wspomniany chwilę wcześniej K.K. Downing. Doskonały duet gitarowy, który tworzył z Glennem Tiptonem. Solo na dwie gitary, które brzmi niczym wymiana zdań, by po chwili wspólnie odnaleźć porozumienie i wybrzmieć w idealnej harmonii. Rewelacja. Kiedyś nawet nauczyłem się grać wstęp ale resztę zostawiłem mistrzom.
W następnym roku pojawi się również solowy album Bruce’a Dickinsona. Mamy pierwszy singiel, widziałem już płytę w sklepach, choć dostawa dopiero za kilka miesięcy, więc się wyrywam.
Póki co, tylko jeden numer, więc ciężko wyczuć jaka może być cała płyta. Brzmienie gitary na zapowiedziach wydawało się być ciężkie na wzór doskonałej płyty „The Chemical Wedding” ale już wokal i jego melodyjność nieco burzy ten obraz. Póki co, to nadal dla mnie wielki znak zapytania, choć to oczywiste, że i tak będę ją miał. W następnym roku Dickinson będzie na festiwalu w Gdańsku, więc czekam, bo choć na razie bilety są dostępne tylko na cały festiwal, to organizatorzy zapowiedzieli, że po zamknięciu listy zespołów, rozpocznie się sprzedaż na poszczególne dni ;) Ma być też Accept i Megadeth.
Jest też potwierdzenie zapowiedzi płyty Kinga Diamonda, która ma mieć tytuł „The Institute” i być kolejną spójną opowieścią. Numery mają przedstawiać opowieści o szpitalu psychiatrycznym z lat 20’ ubiegłego wieku, gdzie odczujemy obrazy mrożące krew w żyłach. To jednak wiadomości, która nakłada się z poprzednimi sprzed kliku lat, więc jestem ostrożny. Jeden numer jednak jest.
Mam Jego wszystkie płyty na winylu, więc i ta na bank dołączy do naleśnikowego grona, jak tylko i o ile się pojawi.
Na koniec dwa numery, pierwszy a z nim cała płyta jaką przeoczyłem. Anathema, tak, było słuchane na muzycznych szwendaniach wielokrotnie. Zmylił mnie jeden zapis. Miałem pierwsze płyty zespołu, a gdzieś wyczytałem, że trzeci czyli mini album „Pentecost III” (EP) to połączenie numerów z pierwszym „The Crestfallen” (EP), który już stał na mojej półce. Olałem temat, ale jednego dnia coś mnie tknęło i zweryfikowałem. Guzik prawda. To dwa różne mini albumy, które kiedyś, ktoś na YT spiął to w jedno i słuchając pierwszej części, a nie docierając do końca odnosi się takie wrażenie. Przesłuchałem osobno w wersji strumieniowej i uświadomiłem sobie, że nie mam jednego albumu. No to co? Skoro czas świąt, to na szybko list do Mikołaja i wysłane. Poniżej, genialny numer, z tej właśnie płyty, już zdążyłem wymęczyć nim sąsiadów, póki co odpoczynek, poczekam na winylową wersję. Z minuty na minutę, rośnie coraz bardziej i przybiera zupełnie innego obrazu. Uwielbiam u nich to narastanie dźwięków, a tym samym emocji.
Rewelacja, a jak już jesteśmy przy prezentach choinkowych, to również poprosiłem o ciężko do zdobycia płytę „Youthanasia” zespołu Megadeth. A co mi tam, skoro tamtą załatwi, to niech się wysili na kolejną. W sumie, to album który na miękko można słuchać od deski do deski, czyli tak jak każdy być powinien. Ten dostarcza wyjątkową przyjemność dla odsłuchu. Dave Mustaine (gitarzysta i wokalista) to ten człowiek, który kiedyś wyleciał z zespołu Metallica i jak potwierdzają świadkowie, jest nieobliczalny jak zaczyna pić.
Tak, tak już kończymy. Dwa numery, bo kiedyś tak ładnie zapętlałem nasze muzyczne szwendania. Nawiążę do wątku Judas Priest i K.K. Downing. Zespół i gitarzysta. Megadeth i D. Mustaine. Damage Case i M. Laskowski. Nie, nie, nie, ja nie tworzę numerów pod zespół, w którym grałem. Biorę te, które nigdy nie znalazły się płytach ;) Ale wróćmy na wyższą półkę i zespół Megadeth. Z czym Wam się kojarzy poniższa nutka mimo, że tytuł jest zupełnie inny?
i
Na tej płycie grał jeszcze Mustaine z obecnego Megadeth, więc pewnie współtworzył ten numer, a tym samym miał do niego równe prawa. Nie mam pojęcia jak się panowie ugadali, ale śmiem wątpić, że przemilczeli sprawę i wyszło jak na powyższych obrazkach.
Dobra, kończymy, popołudniu Wigilia, u nas w tym roku znowu wyjazdowa. Dziękuję za uwagę.
Ps. Bardzo świeża scenka.
- A co to był za numer, który mi ostatnio puściłeś? – zapytała Żona.
- To był Skinny – odpowiedziałem.
Widzę, że wpisuje w Google i pokazują się Jej różne okienka, poza tym docelowym, po czym włącza coś zupełnie innego.
- To nie jest to – oświadcza z wyrzutem.
- Skinny, a co Ty włączyłaś? – pytam z zaciekawieniem.
- No skinn.
- Skinny wpisz i będzie ok – podpowiadam już szykując w głowie ripostę.
- Same jeansy mi się pokazują – odpowiada.
- A gdzie tego szukasz? Wpisz na YT, będzie łatwiej.
- Sam wpisz, jak jesteś taki mądry – przestawało być miło.
- Mogłaś równie dobrze, na allegro szukać – nie mówiąc tego na głos, włączyłem pierwszy link na YT.
Świetny numer swoją drogą, ale to zupełnie poza dzisiejszym tematem.
Życzę miłego, niedzielnego poranka, później prezentów oraz spokojnej i ciepłej atmosfery gdziekolwiek i z kimkolwiek będziecie spędzać ten czas.
(04:08)
Ooo Matko, a ten znowu. Racja, rozbujałem się w tym miesiącu, a gdzie tu jego koniec. To wynik kilku czynników. Więcej powietrza i wolnego czasu. Zawsze powtarzam Żonie, że ja mogę siedzieć w domu, mogę przyrządzać obiady, sprzątać. Niech Ona zarabia na to wszystko, będzie wracała na gotowe, a w wolnym czasie będę czytać, pisać i tworzyć muzykę. Właśnie, już chciałem załączać muzyczkę ale to przecież nie "Muzyczne szwendanie" więc jedynie zdradzę, że w słuchawkach leci płyta Amon Amarth - Versus the World. Nie wiem, nie znam, to pierwszy odsłuch więc rozdziewiczam dźwięki w tle. Tak mnie dzisiaj naszło, kiedy Mama wysłała mi wywiad o brodach w wykonaniu Zakka Wilde'a i właśnie Jonaha Hegga (wokalisty Amon Amarth). Ale do brzegu Michale.
Jako, że zbliża się koniec roku, aktywowały się w mojej głowie odpowiednie zachowania. W ostatnim czasie zrobiłem sobie porządek w książkach typu "bez daty", a że znalazłem w komputerze plik w postaci notatnika z lat 2016-2017 to przypisałem każdej książce odpowiednią, jednocześnie uzupełniając brakujące informacje. To już mój trzeci rok , na profilu pokazuje "ponad trzy lata" i zauważyłem schemat. Otwieram przypisaną stronę do konkretnej książki i mój wzrok z automatu leci na dane szczegółowe. Data wydania, oooo pełna to sukces, bo nie trzeba szukać i uzupełniać. Nie, nie wystarczy rok. Potem ilość stron i kategoria. To znowu najczęściej zapominany element przez dodającego. Brak opisu? Też się trafia, więc jako jeden z kilku Bibliotekarzy działamy, by to wyglądało. Jeżeli komuś przeszkadza krzywo położona książka, wie o co mi chodzi. Paproszek, leżący na idealnie czystej powierzchni., podobnie.
Największym jednak moim osiągnięciem tego roku to tzw. stos wstydu. Walczyłem, to zbyt wyniosłe określenie. Starałem się przez kilka lat z rzędu zejść z tej liczby poniżej setki. Sto książek, to dla mnie Mount Everest. Widzę po półkach ile książek leży (dosłownie) bo ciągle rozgraniczam na te przeczytane (stojące) i w kolejce (leżące). O jakże to dołujący widok, a jednocześnie motywujący. Jak teraz patrzę, od 2019 roku zatraciłem się w zakupach nie ogarniając stosu do brzydko określając "przerobienia". Tak, rozumiem, to nie wyścigi, czytanie uważne a nie po "łebkach". Nigdy nie podchodziłem w ten sposób do tematu, mimo, że czasami czułem, że wkopałem się w nie do końca mi pasujący tekst.
Tak, stało się. Mogę to śmiało oświadczyć, bo do końca roku nie zamierzam nic kupować, a Battle Royale Koushun Takami dzięki swojej objętości, bez problemu, dostarczy mi emocji do końca roku. Mega historia się zapowiada. Jestem dopiero w jednej czwartej, a powiązań znalazłem masę, zatem postaram się podzielić tym wszystkim tuż po skończonej lekturze. Tak, stało się, bo miałem dokończyć myśl. Mój stos wstydu zszedł poniżej setki. Dziewięćdziesiąt osiem, to mój sukces, bo mnie zawsze bardziej bolało to ile jeszcze mam do ogarnięcia, niż to, co powinno radować, czyli ile udało się przeczytać.
Oczywiście, że można zmanipulować ten wynik. Można wstrzymać zakupy, też tak zrobiłem, tyle że w pamięci mam jedynie dwie książki, a wg mojej zasady, ale puszczam zamówienia dopiero kiedy skompletuję 5-10 książek, więc nityrydy. ;) W każdy, razie udało się, koniec tematu.
Z czytaniem wiąże się również mój wzrok, który ewidentnie zaczyna szwankować. Głównie czytam na leżąco i mam opartą książkę na klatce piersiowej, a zza pleców świeci lampka (często to nocne godziny). Obecnie, znacznie oddalam książkę, bo tekst się rozmywa. Zwłaszcza kiedy jest mniejszy. Do tego, nie do końca oświetlone strony, bo nie chcąc obudzić Żony, znacznie zaniżam jej strumień. W zeszłym roku byłem u okulisty. Z daleka czytałem bez problemu nawet te najniższe linie na tablicy, więc tylko usłyszałem, że tak, z wiekiem będzie to następować. Poradził jeszcze poczekać, ale minął rok a ja widzę różnicę, tzn. w rezultacie nie widzę. Hehehe. Wziąłem jakiś czas temu okulary szwagierki. Przeczytałem drobny tekst na etykiecie dostępnych w pobliżu produktów i zwariowałem. Wszystko widziałem, szok. Jakby ktoś mi umył oczy. Bez mrugania, łapania ostrości, oddalania i przybliżania. Nieeeeee, w następnym roku idę jeszcze raz.
Na koniec, jeszcze o statystykach jakie serwuje nasz portal. Kiedyś nawet było głosowanie, czy to istotne, czy nie. Dla mnie, było niepotrzebne, ale byłem wówczas w mniejszości. Dzisiaj, co jakiś czas sprawdzam sobie jak to się rozkładało, w miesiącach czy latach (stąd prace nad uzupełnieniem 2016-2017). Ale zdziwiło mnie, że w tym roku tak słabo mi poszło, względem lat ubiegłych. Z drugiej strony, kiedy sprawdziłem ilość nieprzeczytanych książek a stron, sytuacja nieco się rozjaśniła. Wychodzi, że w tym roku tych książek mam mniej ale bardziej opasłych i już lżej zrobiło się na serduszku. Dobre to, zwracam honor.
To tyle, dziękuję za uwagę.
Pozdrawiam i do zobaczenia na "muzycznym szwendaniu"
Michał
(00:08)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Przez ostatni tydzień siedziałem w domu, w sumie przez kolejny również będę, bo L4 mam do najbliższego piątku. Żeby nie było, nie leżę plackiem a regeneruję się a przy okazji ogarniam kąty. Lista jest długa, ale sukcesywnie ją ogarniam skreślając kolejne punkty. Tak, dotyczy przedświątecznego sprzątania i na początku była mega długa. Wczoraj zabrałem się za to sprzątanie tak na serio, ale nie w ciszy. Nawet gotując, muszą mi płynąć jakieś dźwięki w tle. Przesłuchałem wszystkie zaległe płyty winylowe, bo każdy zakup, mimo że płytę znam od deski do deski, to jednak. Musi być ten moment nałożenia igły i wysłuchania wszystkich szmerów. Dokończyłem w ten sposób Panterę oraz kilka płyt Van Halen, swoją drogą ciekawa kumulacja.
Jakiś czas temu chwaliłem się pakietem płyt Van Halen, który przez wydawnictwo został podzielony na dwa etapy. Ja mam ten nowszy, cztery ostatnie albumy zespołu z nowym wokalistą, po czym nastąpił the end zespołu. Piątym krążkiem jest zbiór numerów, które nie pojawiły się na głównych albumach z tego okresu i tutaj znalazł się numer, który kiedyś wrzucałem na łamach muzycznego szwendania. Utwór, który powstał aby pojawić się w filmie "Twister", w tym o huraganach z Helen Hunt i Billem Paxtonem w rolach głównych. Mega film, choć stary bo z 1996 roku i w sumie kiedy wówczas go oglądałem, nie miałem zielonego pojęcia, że numer który pewnie poleciał mi do ucha, będę miał w przyszłości na winylu.
Tu pamiętna scena
a tu oficjalna wersja numeru
I tak wyglądał wtorek tego tygodni, ale, uwaga, zostawiłem sobie jedną, jedną jedyną płytę do przesłuchania do końca roku. Zdecydowanie mam za dużo wolnego. Ale cóż. Pod choinkę pojawią się dwie jak będę grzeczny, choć to pewne bo sprzątam tu samodzielnie. Walczę każdego dnia ze ścierą i władam tymi chemikaliami niczym Walter White z serialu "Breaking Bad". Mogę robić wszystko, ale w tle niech leci muzyczka. W środowe popołudnie wszedłem do kuchni. Szafki, blaty, to miało lśnić. Spoko, popatrzyłem, oceniłem i wróciłem do pokoju ustawić odpowiednią muzyczkę. Pierwsza myśl podobno jest najlepsza, a ta pokierowała mnie w objęcia szwedzkiego power metalu. O tak, power mi się przyda.
I poszło, słuchałem tego jeszcze przed Therion, więc to lata, lata temu. Po dzisiejszej kuchennej sesji, która trwała ponad trzy godziny, odświeżyłem sobie trzy pierwsze płyty, które kiedyś bardzo dobrze znałem i rozdziewiczyłem czwarty album. Wszystko niestety leciało tylko z internetowego strumienia, ale tak to zwykle wygląda. Nie kupuję w ciemno winyli, słucham płyt online i jeżeli stwierdzę, że są tego warte, szukam ich w wersjach winylowych już tylko dla mnie.
Jak teraz patrzę na ten zespół to jedyne co mnie drażni to barwa wokalu. Nie wiem, nie podchodzi mi i już. Jest taka miękka wśród tych szalejących gitar. Bo gitarowo to mistrszostwo świata. Często zastygałem przy tych numerach próbując w głowie rozkminić patenty jakie stosują gitarzyści. I stoisz wtedy jak czub, liczycz, stukasz czy wszystko pasuje i mieści się w taktach. Pamiętam jak jarałem się ich balladami, tak to też taki zespół od wolnych numerów. Mimo wszystko wychodzą im całkiem nieźle. Przez moment pomyślałem czy nie pokazać ich w oficjalnej wersji, ale nieeeee, niech pozostaną obrazem wyobraźni. To wyjdzie wszystkim na dobre.
To byla pierwsza płyta zespołu, jak na debiut, mistrzostwo świata. Słuchałem w tym czasie namiętnie Running Wild, ominąłem szerokim łukiem Halloween jak wiele innych zespołów, a tylko delikatnie liznąłem Blind Guardian, więc moja znajomość tematu w tym rodzaju metalowych dźwięków jest bardzo mizerna.
Powyższy numer rozpoczynający drugi album zespołu jak zwykle muzycznie trzyma poziom. Rewelacyjne to melodyjne szorowanie. Solo, równie melodyjne i krótkie. Jakiś czas temu oglądałem wywiad z gitarzystą polskiego zespołu IRA. Na bank ktoś z Was pamięta numery "Mój dom", "Nadzieja" czy "California". Piotr Łukaszewski powiedział takie fajne słowa. Dlaczego disco polo jest tak popularne, choć to najprostszy gatunek? Jeden element wybija ten rodzaj muzyki ponad wszystko. Melodia. Prosta, którą łatwo zapamiętać. Ot, cała zagadka.
W sumie racja, nie, nie, nie. Nie będzie przykładu, bo ja ciągle mam HammerFall w słuchawkach i jakąś myśl, więc nie będę ryzykować, że nagle to stracę i nie będę się mógł odnaleźć. Z drugiej strony to pewnie też nie taka fatwa sprawa, włączyć coś komuś nagle numer disco polo. Bo jaki? Starszy, ten bardziej sztampowy, znany przez wszystkich? Czy może coś z nowych zespołów. Tu tez można rozważać pojęcie dobrego numeru.
A tymczasem skupmy się na albumie, uspokoję emocje ostatnim numerem.
Nie wydaje się Wam ten wokal takim miękkim? No nie mogę się przekonać. Muzycznie wszystko mi pasuje ale wokal? Nie mogę zdzierżyć. Niby wszystko w punkt, a jednak coś mi trąca. I nie tylko w tych wolnych numerach ale i w tych szybkich. Może ewidentnie nie pasuje mi sposób w jaki śpiewa i tyle. Mimo wszystko, w szybkich numerach to jakoś inaczej wygląda. Jest jakby mniej kolizyjne.
Dobra, na koniec tej przygody, numer z trzeciej płyty. Uwielbiam ten pisk gitary, a że długo męczyłem się by również taki efekt uzyskać rozumiem ile to wymaga pracy. To było miłe sprzątanie, już ze względu, że w spokoju mogłem odświeżyć sobie temat sprzed lat. Ciekawe doświadczenie kiedy włączasz sobie płytę i nagle wiesz co poleci następne, kiedy solo, kiedy refren.
Kolejne płyty są dla mnie zagadką, oprócz tej czwartej co dzisiaj zacząłem odkrywać. W każdym razie i tak jestem do tyłu, bo jak nadążyć za tym wszystkim? Jak przesłuchać wszystko? W poniedziałek walczyliśmy z Żoną w kuchni z grzybami i kapustą. Włączyłem w tle płytę
Ja wiem, że chrapię podczas snu i domyślam się jakie to może być uciążliwe dla wszystkich, którzy próbują w tym czasie zasnąć. W sumie, teraz rozumiem dlaczego kąpią się już o 18-tej i biegną do swoich łóżek by jak najszybciej odpłynąć przed nieuchronnym trzęsieniem ziemi. Ale! Ale zdarzają się takie noce, kiedy to nie ja jestem tym najgorszym, a moja poniższa relacja jest tego dowodem...
gdyby stenogram był nie do końca czytelny, poniżej cytuję główny tekst:
"Ostatni raz wypiłem energetyka od tak sobie, tylko dla smaku. Cholera nie mogłem zasnąć po nim. Najpierw czytałem więc spoko, Ty spałaś choć kręciłaś się okrutnie. Myślę luz, byle Cię nie obudzić. Pochrapałaś, popufałaś ale spałaś, to było w tej chwili najważniejsze. O drugiej się położyłem a Ty wskoczyłaś na wyższy bieg. Matko, udawałem, że się przewracam i przypadkiem Cię szturam. Na chwilę pomagało, ok teraz tylko zasnąć ale sen nie przychodził. Po chwili odpalałaś się na nowo więc akcja szturania od początku. Później subtelnie kopałem Cię w stopę, bo tę wystawiłaś jak konduktor chorągiewkę przed odjazdem pociągu. I znowu Twoje puf i następne puf. Myślę, no to w drogę. Było już po trzeciej w nocy, wziąłem melatoninę ale nie działała. Zacząłem do Ciebie mówić, obróć się na bok, moja maszynistko, bo nie zasnę. I pomagało, bo po chwili nawet w tej pozycji zaczęłaś chrapać. Wstałem przed czwartą i poszedłem dalej czytać. Pół godziny i słyszę że najwidoczniej dojechałaś bo natężenie dźwięków mocno przycichło. Położyłem się, głowa w poduszkę, budzik o 10. Udało się. 😁"
;)
Segregując zdjęcia na dysku znalazłem jedno, które ukazuje moment, kiedy znowu książki stały się dla mnie odskocznią i swego rodzaju przepisem na życie. Pozwólcie, że jednak zacznę od małego wprowadzenia.
Początek lat 90' to czas kiedy w podstawówce poznawałem metalowe dźwięki, samodzielnie zabierałem się do gitary z myślą, że kiedyś będę grał w zespole. W wyobraźni machałem długimi włosami stojąc na scenie, których rodzice ciągle nie pozwalali mi zapuścić. To również czas kiedy odkryłem horror Guy N' Smitha. Za kieszonkowe biegałem na dworcowe stoisko z książkami i kupowałem sobie kolejne tytuły. W treści było dużo seksu, brutalnych zachowań ale tego nikt poza mną nie wiedział. To nie niemieckie programy typu RTL czy SAT1, których rodzice czujnie strzegli po 23:00. Tu miałem wolną rękę (dziwnie to zabrzmiało), i w oczach rodziców byłem bohaterem. Syn czyta książki. Uzbierałem wówczas około dziesięciu tytułów (miesięczny budżet był bardzo skromny), które przepadły. Nie wiem co się z tymi książkami stało. Domyślam się, że komuś dałem, bo tak zwykle robię zmieniając hobby. Wówczas muzyka i gitara zajmowała mi długie godziny ćwiczeń.
Potem przyszedł czas szkoły średniej, więc literatura niekoniecznie przyjemna. Na tym etapie pani od polskiego odkryła w jednym z moich wypracowań naleciałości Jamesa Joyce'a, którego oczywiście nie znałem. Wypożyczyłem sobie książkę "Ulisses" w dwóch tomach, ale pan bibliotekarz nie dał mi dwóch tylko jedną i powiedział, że da kolejną jak przeczytam pierwszy tom. Przeczytałem oba tomy, poniekąd rozumiejąc co miała na myśli pani od polskiego. Każde kolejne wypracowanie leciałem wg schematu zdobywając najwyższe oceny. Skróciłem w ten sposób również dystans nauczyciel - uczeń i wiedziałem z wyprzedzeniem, co będzie na lekcjach w najbliższym czasie. Baaa, w kuluarach przesunąłem kiedyś sprawdzian z lektury, tłumacząc pani, że nie zdążę ogarnąć bo od roku czytam Biblię. Tak, od dechy do dechy. Zajęło mi to prawie rok czasu. Później przyszedł czas studiów, a z nim znowu książki nie pasujące do wewnętrznych pragnień. Czytałem to, co było trzeba i moja tymczasowa biblioteczka pękała w szwach od psychologicznych rozprawek na temat niedostosowań społecznych młodzieży.
Później moje granie w zespole obrało destrukcyjny tor, a w międzyczasie założyłem rodzinę i... obudziłem się w innym świecie. Próbowałem z grami komputerowymi i sieciowymi starciami, które następnie wyniosłem do realnego świata i biegałem po okolicznych lasach w pełnym oporządzeniu z karabinem na kulki z farbą, ale to ciągle było mało. Żona kupiła mi zestaw trzech książek.
To był ten moment. To był ten tzw. strzał w dychę, bo od tego momentu zacząłem na nowo budować swoją domową biblioteczkę i wzbogacać ją o kolejne tytuły. I teraz ten kadr, który ukazuje nowy etap. Samodzielne mieszkanie, moja rodzina i książki, które powoli zajmują przestrzeń.
Niewiele, ale tylko tyle udało mi się uzbierać podczas przeprowadzki z rodzinnego domu. Jak widać na załączonym obrazku jest Tolkien i pięknie wydana seria Władcy Pierścieni z Hobbitem włącznie. Jest seria Zmierzch mojej Żony. Jest Proces Kafki, Romeo i Julia, książki o samodoskonaleniu Murphy;ego i De Mello. Dowcipy i absurdy PRL-u i jakieś albumowe wydania wśród tych leżących. Na samej górze widać ułamek trzech książek, o których już wspomniałem i figurkę Assassina. Ten obraz to wycinek głównego zdjęcia, ale wtedy nie było gdzie i czym się chwalić więc tych ukierunkowanych na półki nigdy nie robiłem. Dla wytrwałych wrzucę to upokarzające zdjęcie, z którego został wycięty powyższy fragment.
Czytanie ruszyło, z nim pierwsze zakupy i zmiana miejsca na książki.
To pierwszy i jedyny regał w naszym mieszkaniu w tamtym czasie. Książek przybywało, nie było widocznego podziału na przeczytane i nieprzeczytane. Wszystkie równiutko. Nesbo mi nie podszedł i z czasem sprzedałem cały zbiór. O niebo wolałem Ketchuma, Edwarda Lee. To był kierunek, w którym chciałem podążać obok militarnych przygód, które w tym czasie również zaczęły się mnożyć. Obok figurki Assasina leżą dwie książki. To chyba Masterton i jego potęga i magia seksu. Do dzisiaj nie przekonałem Żony by przeczytała dedykowaną Kobietom część.
Wraz ze zmianą umeblowania pokoju swoje miejsce otrzymał drugi regał na książki, a z nim kolejne tytuły.
Tu widać największy skok, zarówno pod względem gatunków jak i ilości książek. Odkryłem postapo, fikcję militarną, pogłębiłem gałązki horroru sięgając do tych z klasy B i chyba już wiedziałem że to jedynie przedsmak tego co mnie czeka w przyszłości. Na tym etapie widzę, że rozgraniczałem już książki przeczytane względem tych czekających w kolejce. Pionowo przeczytane, poziomo czekające. Dzisiaj jeszcze mam na taką segregację miejsce, choć powoli zaczynam kombinować jak usprawnić tę selekcję.
Kolejny jakiś etap czasu i znowu zmiana. Oświadczam Żonie, że wynoszę moje komputerowe stanowisko z pokoju i oddaję go Synowi jednocześnie grzebiąc swoje rozgrywki klanowe. Duży krok, bo to spora ściana do zagospodarowania. Ja jednak miałem wobec niej opracowany wcześniej plan. No bo jak inaczej pójść za ciosem?
Tyle miejsca to aż się prosi samo. Kierunek był tylko jeden.
Wyglądało biednie, ale uspakajałem moją Żonę, że wraz z każdym miesiącem ten obraz będzie gęstniał. Dla ocieplenia atmosfery, dodałem, że może stawiać na pólkach co tylko się jej zapragnie. Z czasem i kolejnymi książkami, będziemy te elementy przesuwać, ewentualnie eliminować. To będzie jednak trwać. Od pierwszego zdjęcia, które Wam dzisiaj zaprezentowałem minęło już kilkanaście lat. Niestety z każdym rokiem tempo przybywania nowych pozycji książkowych trochę wzrasta ale zaczynam nad tym panować i ten wzrost powinien w najbliższym czasie się umiarkować. Zrozumiałem jakiś czas temu, że nie dam rady wszystkiego przeczytać, więc moje sito wyboru, zrobiło się nieco drobniejsze i do koszyka wpada już tylko dobrze wyselekcjonowana literatura.
Tak jest niemal dzisiaj, bo to jednak zdjęcie z września, więc układ pomiędzy stojącymi a leżącymi książkami na pewno się zmienił. W każdym razie mam jeszcze trochę wolnego miejsca i...
... i wypracowaną perspektywę na kolejną ścianę. Tak, to kolejna duża zmiana ale wymaga czasu. Starszy syn musi się wyprowadzić, a młodszy zająć jego pokój. Wtedy, w pokoju młodszego można zrobić naszą sypialnię, która pozwoli pozbyć się z salonu dużego łóżka. Wstawiając w to miejsce mniejszą kanapę, można będzie ją odsunąć od ściany na której pojawią się trzy regały osiemdziesiątki. Tej samej wysokości co na głównej ścianie, tworząc w ten sposób L-kę. Genialnie to rozpracowałem ;) Marzyłem kiedyś o tysiącu książek w pokoju, będzie miejsca na tysiąc pięćset spokojnie. Nie spieszy mi się, ten pomysł już żyje swoim życiem. Niech dojrzewa, ja będę go tylko doglądać
To tyle z mojej strony, musiałem się wygadać.
Dziękuję za uwagę i życzę miłej niedzieli.
Michał
Ot taki chwalipost, bo jakże milczeć w takich okolicznościach.
Dzisiaj odebrałem przesyłkę a w niej...
taaaaadaaaam...
Dziękuję serdecznie ;)
Ps. @kazal_ka wyrazy szacunku za profesjonalne ogarnięcie akcji.
(23:17)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Jest, ciągle żyję poprzednim weekendem więc nie będę przedłużać wstępu. Dla tych co ominęli ostatni wpis… po 13 latach wróciłem (gościnnie) podczas gigu zespołu, który kiedyś założyłem. Ok, tyle wystarczy więc czas na show! Jakość z telefonu, no i Szwagier był już lekko „obok”.
To było miłe doświadczenie i bardzo mobilizujące. Dziesiątki rozmów z osobami, które pamiętały „moje” czasy, potem wpisy na FB. Szok. Może już czas by powrócić? Stołki co prawda zajęte, ale to nie przeszkadza, by zrobić materiał, zebrać sesyjnych muzyków z najbliższego grona i nagrać w studiu jakiś krążek. Tak to się to przecież odbywa. Dzisiaj nie jest potrzebny zespół jako zespół. Kiedyś zespół stanowił dla mnie świętość, bardzo hermetyczne środowisko. Pewnie dlatego, że to był wówczas szczyt moich marzeń i wymagania względem członków były bardzo restrykcyjne. Jeden zespół, konkretny nurt. Dzisiaj to wygląda bardziej elastycznie. Muzycy się wymieniają, zastępują i to jest istota gania. Byle nie przerywać. Ale do tego się dorasta, albo czasy się zmieniają. W każdym razie przychodzi bardzo naturalnie.
@Mackowy pod ostatnim odcinkiem szwendania porównał mnie do gitarzysty Slayer’a. Daleko mi pod względem umiejętności manualnych jak i kondycji mojej brody, do której pewnie nawiązywał. Nigdy nie miałem tak gęstej, żeby zrobić z niej warkoczyk ale… Kerry King na scenie, występował z łańcuchami, a ja miałem też taki okres, tyle, że przed Damage Case. Dla rozluźnienia numer z pierwszej płyty Slayer i wracam do myśli.
Tak, muzyka jak i brzmienie mocno różni się od czasów płyt Reign in Blood, South of Heaven czy Seasons in the Abyss, ale to zupełnie inny temat. Ewolucja, zresztą kiedyś też o tym pisałem. Przed Damage case było podobnie. Szukało się dźwięków, ludzi. Matko, ten proces trwał latami. Drugim pełnym projektem w moim życiu (Damage case był trzeci) stanowił zespół Defekator. Nazwa w klimacie lat 80’ więc idealnie pasująca do czołówki metalowych zespołów. Łańcuchy!!! Tak, łańcuchy. Pracowałem wówczas w sieci sklepów metalowych. Asortyment typu pręty zbrojeniowe, rury, profile stalowe aż po gwoździe, śruby i łańcuchy włącznie. Pewnego razu zadzwoniłem do centrali, do magazynu i mówię do gościa.
– Potrzebuję łańcuch.
– Jaki? – Słyszę w słuchawce.
– No z tych technicznych, gruby, 8 mm drut, wąskie oczka.
– Ile potrzebuje klient? – Odpowiada, nie wiedząc że to dla mnie.
– No jakiś metr, ile wam się utnie.
– Metr ? @#$@@$ Po co ci metr?
– Na koncert.
Nie dziwię się jego reakcji bo siła zerwania takiego łańcucha to około ośmiu ton, więc jako efekt dekoracyjny? Hehe wygląda idealnie.
Defekator to jak wspomniałem drugi mój projekt muzyczny. Oczywiście mam zapis w formie audio, ale nie jest dostosowany do obecnej techniki i leży pod postacią kasety. Poniżej rozkładówka okładki.
Nawet nie macie pojęcia jak w undergroundowym świecie metalowej muzyki ten nośnik ma dalej wzięcie. Nadal są sprzedawane albumy zespołów, a ceny osiągają równowartość albumów cd. Na płycie baaa kasecie nagraliśmy numer zespołu Sodom – Ausgebombt, jeśli dobrze pamiętam to pokrętnie, w wersji niemieckiej.
W tej formacji wystąpiliśmy na jedynym koncercie w historii. Zapis jest ale w formie VHS, więc potrzeba trochę pracy by to wydobyć. Po ostatnim weekendzie, wiem kto go posiada, a to już połowa sukcesu. Tam też miały miejsce łańcuchy i pieszczochy z gwoździami na 12 centymetrów z jakimi graliśmy (ja to ten niższy).
Jeszcze jedno zdjęcie, ze studia jak nagrywaliśmy materiał na kasetę.
Ogólnie, zabawa w studiu nagrań to niesamowita przygoda. Nagrywałem na różne sposoby. Na setkę, czyli zespół gra razem a materiał nagrywany jest w jednym momencie na poszczególne ślady. Minusem w takim rozwiązaniu jest, że w momencie pomyłki któregoś muzyka, numer trzeba powtórzyć w całości. Jeśli zespół jest idealnie zgrany i zależy mu na oszczędności czasu i pieniędzy, to idealne rozwiązanie. Osobiście, wolę wersję nagrywania poszczególnych instrumentów osobno. Czyli, że gramy razem, ale nagrywany jest tylko jeden instrument. Zwykle na pierwszy ogień idzie wówczas perkusja, która później jest bazą dla kolejnych ścieżek. Doskonała zabawa.
Dla oddechu.
Tak to się kręci. Przed koncertem z Damage case zadeklarowałem ważne słowa, czego rezultatem… zostałem podczas tego wieczoru sam. Wszyscy z moich najbliższych widzieli tylko to, co ukazało się publicznie na FB. Poprosiłem, że chcę być tam sam, że chcę się sam z tym zmierzyć. 13 lat przerwy to nie byle co. Podczas dekady może wiele się zmienić i tak też było w tym przypadku. W trakcie oczekiwania na wejście trochę mi jednak brakowało wsparcia, ale ogarnąłem. Moja Siostra obserwując ostatnie wydarzenia skwitowała filmik z tego koncertu w jednoznaczny sposób… „Widzieć Ciebie na scenie, to widzieć kogoś na swoim miejscu”. To bardzo budujące, jak szereg komentarzy na FB. Może ta historia ciągle trwa? Może czas odkurzyć dźwięki? Przede mną okres wzmożonej pracy.
Dobra, koniec tematu i wspominek. Na wszystko przyjdzie czas. Odezwę się ponownie jak stworzę materiał godny na krążek, znajdę ludków do współpracy i puścimy go w obieg. Deklaruję ja – Michał.
Póki co, Judas Priest wypuścił kolejny singiel z nadchodzącej płyty. Osobiście, nie mam pytań. Wszystko pasuje. Czekam na więcej.
To jedna z tych niespodzianek zapowiadająca wydawnictwa z następnego roku. Dla przypomnienia podrzucam jeszcze pierwszy singiel.
Kiedyś chciałem sobie zrobić tatuaż na klatce piersiowej z okładki Judas Priest. Niestety, moja propozycja nie została zaakceptowana w kręgu rodzinnym. Nie to żeby byli uprzedzeni, bo przecież mam rękaw ku Iron Maiden. Najwidoczniej to miejsce nie do końca pasuje na tatuaż, a ja skoro zadałem pytanie, sam nie byłem pewny. Mimo to, płyta z której pochodził wzór, to w wartości muzycznej jak „Brave New World” dla Iron Maiden.
Przed Państwem numer z płyty „Angel of Retribution”. Uwielbiam. Razem z tą płytą leżeliśmy z Żoną i poddaliśmy się dźwiękom podczas jej trwania od deski do deski. Błogi czas, a ten numer, to jakiś kosmos.
I tym miłym akcentem.
Życzę miłego, sobotniego poranka.
(02:24)
(00:51)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Ostatni tydzień to zwariowany czas pod względem muzycznych akcentów. W mojej robocie była akcja pt. kalendarz 2024 – pasja. Zgłosiłem się z moim gitarowym zacięciem i przeszło. Nie mam jeszcze zdjęć, choć odbyła się już sesja zdjęciowa, ale wierzę, że tło fabryki szyb kontra metalowy gitarzysta będzie do siebie świetnie pasowało :) Jak dostanę, wrzucę przy okazji kolejnego szwendania. Wczoraj, a dokładnie w piątek, tj. 10 listopada w moim mieście zagrał zespół Damage Case. Hmmm. Taki tam projekt, który zrodził się przed niemal trzema dekadami w głowie dwóch maniaków, którym wówczas wydawało się, że zdobędą świat niczym Motorhead. Tak też zaczniemy.
I taki był nasz kierunek. Piszę „nasz” bo jednym z tych maniaków byłem ja. Na początku graliśmy we dwójkę, ja na gitarze, Tomasz na perkusji. Tworzyliśmy numery, a przynajmniej jakieś zalążki tego co mogłoby być kiedyś pełnym numerem. Ogólnie tłukliśmy metal tak głośno na ile pozwalał mój wzmacniacz. Jako, że przez wiele lat trudno nam było dopasować do siebie kolejnego muzyka, postanowiliśmy, że stworzymy materiał na demo (taka mini płyta) i z czterema utworami wejdziemy do lokalnego studia. Tomasz wziął na barki mega dużo w tym czasie. Perkusję, gitarę basową i wokal. Ja miałem lekko patrząc z jego perspektywy, bo miałem na głowie gitarę plus solówki, do których jednak musiałem usiąść. Raz, że je wymyśleć, dwa przełożyć to na moje możliwości manualne. W tamtym czasie mocno rozmijało się to co chciałbym zagrać z tym co potrafiłem. Jakoś poszło i w 2005 roku, wspólnymi siłami nagraliśmy pierwszy krążek Damage Case.
Cztery utwory z czego ostatni to cover numeru Motorhead. To dużo jak na tamten czas, mając w głowie, że nagraliśmy ten materiał we dwójkę. Pierwszy numer „Fifteen beers” mistrzostwo świata, nawet jak patrzę na niego dzisiaj. Solo? Moje pierwsze, dość ciekawie melodyjnie zbudowane, w sumie było najlepszym jakie kiedykolwiek stworzyłem. Jest mega rock’n’rollowe. Drugi numer, miał być bardzo prosty, w sumie wszystkie bazowały na kilku głównych dźwiękach. Takie było założenie, bez zbędnych kombinacji. Trzeci numer wyszedł od początku do końca spod moich palców. Często wymienialiśmy się z Tomaszem pomysłami i przynosiliśmy na próby gotowe pomysły. Wówczas następowała tylko akceptacja albo do kosza. Ostatnim numerem jest wspomniany wcześniej cover Motorhead - I’ll Be Your Sister. Polecimy z oryginałem.
Kilka miesięcy po nagraniu znaleźliśmy w końcu pierwszego perkusistę, więc Tomasz mógł swobodnie przejąć stanowisko basisty i wokalisty. Tak zaczynała tworzyć się ta pierwsza linia, patrząc od strony publiczności. Zagraliśmy pierwszy koncert jeszcze w 2005 roku.
Wystąpiliśmy z jednym, początkującym a obecnie mega znanym zespołem w alternatywnych klimatach i mieliśmy wówczas bardzo ambitny repertuar. Zagraliśmy numer Accept - Princess of the Dawn co było dla mnie jako gitarnika nie lada wyzwaniem. Ale i ambicje wówczas były o wiele wyższe niż możliwości. Delikatnie uproszczona przez nas wersja, ale zagrana w punkt.
Nie mieliśmy orkiestry a i publiczność tak nie klaskała ;( Tak sobie teraz słucham tego numeru, Matko, ależ ja wówczas od siebie wymagałem. Podobnie jak pomyślę sobie, że zanim to wszystko się tak na dobre zaczęło, co sobotę z rana, zasuwałem z buta ponad dwa kilometry do centrum kultury by zagrać samemu w sali prób dla lokalnych zespołów. W jednej ręce gitara, w drugiej wzmacniacz i w drogę. Szok, to jednak swoje waży, ale jak widać wówczas, nie miało to zupełnie znaczenia.
W 2006 roku mielimy już nowego perkusistę i materiał na nową demówkę.
Nagrana została po domowego, czyli w sali prób, co ewidentnie słychać. Dużo brudu, nieczystości, które pewnie można było wykluczyć nagrywając materiał w studiu. Nie pamiętam czym się wówczas kierowaliśmy, wyszło jak wyszło. Rock’n’roll jest ciągle odczuwalny. Na okładce jest nasza słynna skrzynka z butelkami w sali. Na szczególne uznanie zasługuje numer „I was born to die”. To kolejny świetny numer zaraz po „Fifteen beers”, choć tutaj jest zagrany odrobinę szybciej niż był później grany podczas koncertów. Bardzo dobry numer.
Na tym etapie już cyklicznie graliśmy koncerty, lało się mnóstwo alkoholu, znikały weekendy. Kupiliśmy nawet na spółkę dostawcze auto by w miarę wygodnie jeździć na koncerty. Wszystko się układało. Rock’n’roll pełną gębą. Po koncercie wrzucają cię do auta i budzisz się gdzieś po drodze. Stacja, kolejny browar i dalej. Przypadkowi ludzie, znowu alkohol, kolejny koncert. W tygodniu praca, próby i następny wyjazd. W pewnym czasie nie robiliśmy już prób, bo skoro tydzień wcześniej zagraliśmy koncert to ten mógł już stanowić próbę przed kolejnym. Jakoś poleci.
Rok 2009 i kolejna demówka. Miałem już w tym czasie rocznego Syna i tu mocno zaczynał burzyć się mój świat.
Płytka bardzo dobra, o wiele lepsza od poprzedniej. Również nagrana w sali prób ale już z innym realizatorem dźwięku. „Rat face” typowy rock’n’rollowy numer. Dwa ostatnie numery na płycie to zapis z jednego z koncertów w tamtym czasie, ale ostatni uważam za moje największe życiowe dzieło. Wolny, ciężki, nie będę sugerował moich naleciałości w tamtym czasie. Dobry, koncertowy numer „Pearls before the hogs”. Psychodeliczna solówka, mega numer. To był już czas z kolejnym perkusistą.
Tu nastąpił też kluczowy moment i kolejne zmiany. Przestałem występować w spodniach skórzanych i ściąłem włosy. Nie tak krótko jak dzisiaj ale tak, krótko, a odruch wyciągania kitka podczas zakładania koszulki jeszcze został mi na długo. Ogólnie wszystko już było nie tak. Czułem mega dyskomfort prowadząc dotychczasowy tryb życia. Mocno wstawiony po powrocie z koncertów, podobnie w ciągu tygodnia jeśli odbywały się próby. Później już wystarczyło zagrać koncertowy set, co zajmowało jakąś godzinę, półtorej a później już tylko suto zakropiona analiza. I tak tydzień w tydzień. Ominęło mnie dużo tych rodzinnych chwil. Nie widziałem pierwszych kroków Syna, bo te obejrzałem nagrane będąc na próbie. Zacząłem tęsknić. Wyjeżdżając na koncerty dzwoniłem i słuchałem co robią w domu. Zaczynałem się gubić w tym co jest dla mnie ważniejsze. Zespół czy rodzina? Odszedłem z zespołu.
Nigdy nie dopuściłem myśli, żeby sprzedać gitarę, tę koncertową, bo przecież mam jeszcze inną, ale ta stanowiła dla mnie wyjątkową wartość. Po moim odejściu zespół przetrwał. Przez długi czas nie grał koncertów, ale w końcu znalazł się gitarzysta, który zajął moje miejsce. Chłopaki nagrali do dzisiaj trzy pełne płyty i muzycznie, zespół ewoluował. Zmieniła się nieco muzyka a nasze drogi się rozeszły.
10 listopada, chłopaki zagrali w Tczewie. Tu, gdzie wszystko się zaczęło. Wziąłem sobie na ten dzień urlop już z miesięcznym wyprzedzeniem i powiedziałem Żonie i reszcie rodziny, że pójdę sam. Od dłuższego czasu czuję, że chciałbym znowu stanąć na scenie, że już mogę i wiedziałem, że będzie mnie bolało widząc ich jak grają. Dlatego chciałem być z tym sam. Tydzień przed dostałem informację, że mam wystąpić podczas numeru z pierwszej demówki. Zagrać znowu na SCENIE!
I stało się. Niesamowite doświadczenie. Numer z pierwszego krążka, „Stay Raw” ponownie na set liście zespołu.
Po próbie dźwięku, (na zdjęciu, ja to ten po prawej), nie miałem żadnych wątpliwości. To jest moje miejsce. Nawet nie latała mi noga jak w sali prób, podczas pierwszego kontaktu po latach. Tu, na scenie czułem się jakbym zszedł stamtąd zupełnie przed chwilą. Mega doświadczenie.
Bardzo się cieszę z tego zaproszenia. Spotkałem mnóstwo ludzi z dawnych lat. To był miód na moje serce. Niestety jeszcze nie mam występu w wersji wideo, ale jak tylko go otrzymam powrócimy do tematu na małą chwilę.
Jeszcze raz przypomnę numer, którym zagraliśmy.
Powinien odpalić się od 04:20. Tu było z tą różnicą, że w obok basu graliśmy na dwie gitary. Na koniec ostatnie zdjęcie z tego wieczoru. Jak to dobrze Tomasz określił. Grałem tam 13 lat, kolejne 13 lat czekałem by znowu wejść na scenę i zaliczyć zdjęcie życia. Mistrzostwo świata.
To tyle, na dzisiaj. To był mega muzyczny weekend. Wróciłem w przyzwoitym stanie. Bez wstydu, z tarczą w dłoni tj. gitarą. Rewelacja. Chciałbym więcej, ale grać te numery sprzed czasów, te typowo rock’n’rollowe jak poniższy, który graliśmy podczas koncertów za moich czasów.
I tym miłym akcentem.
Życzę miłego, niedzielnego poranka.
(04:16)
(00:54)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Dzisiaj późno ale w piątek o 22 skończyłem pracę i zanim ogarnąłem zaległości, usiadłem do laptopa, trochę zleciało. W sumie, to nieplanowane spotkanie, choć mam jedną muzyczną mega bombę, ale niestety, z tym tematem muszę jeszcze trochę poczekać. Wrrrr. W komentarzach do ostatniego Muzycznego szwendania i dyskusji jaką prowadziłem z @frodo poruszyliśmy temat coverów względem numerów, które są tak mocno rozpoznawalne, że każdy, który zapragnie go zagrać w swoim gronie staje się napiętnowany. To tak w uogólnieniu. Chodziło o sens, bo fajnie jest mając zespół, móc wpleść w swój repertuar numer z czołowej listy sprzed kilku dekad. Tylko, że ten kij ma dwa końce. Z jednej, taki zespół wykona go rewelacyjnie i nikt z fanów się do niego nie przyczepi, po czym następuje jeszcze większe uwielbienie i uznanie. Z drugiej, kiedy tak szeroko znany numer nie wychodzi jak powinien i następuje katastrofa. Taka sytuacja też jest mocno podkreślona, tyle, że z mocną falą hejtu i ogromnym krokiem wstecz dla zespołu. Piszę o środowiskach wyznawców metalowej muzyki, bo to środowisko znam w miarę dobrze. Są bardzo pamiętliwi i schematyczni ;)
Zaproponuję numer, który usłyszałem w tym tygodniu w radiu, wracając późno z pracy. To doskonały przykład jak można zmienić aranżację, na coś, co dzisiaj stanowi taki muzyczny kamień milowy.
Album: It's A Beautiful Day (1969) wersja koncertowa, szczęka mi opadła i obrałem dłuższą drogę do domu by wysłuchać go do końca. Byłem w szoku bo ten riff znałem dotychczas z zupełnie innej strony a tu nagle podrzucają mi taki obraz. Doczytałem, Deep Purple dokonali wymiany. Wzięli powyższy riff a użyczyli swojego „Wring That Neck” i pozwolili zamienić go w „Don and Dewey”. Wracając do numeru to już otwarcie, Child of Time chyba wszyscy znają.
Zapytam jeszcze raz. Można obronić się grając cover? Tak tu ewidentnie aranżacja numeru poszła w inną stronę, więc to nie jest do końca dobra odpowiedź. Ale już blisko. Chwila, muszę pomyśleć. Skoro nowa aranżacja znanego numeru nie budzi zastrzeżeń, bo przecież i tempo może być inne, i podziały na zwrotkę, refren, solo itd. gdzie jedynie muska się oryginał. Może to jest klucz. Oprzeć swoją interpretację na znanych dźwiękach? Tu pewnie mogą wyjść jakieś prawne machlojki lub zespoły dżentelmeńsko dogadają się jak w przypadku Deep Purple.
Dobra ugryźmy temat inaczej. Wyszukałem cover znanego zespołu, pomijając znane dla mnie zespoły, które odważyły się na ten ruch. Chciałbym pokazać co innego. Zespół, który zapodam, zagrał ten numer genialnie pod względem harmonii i całej otoczki. Niech leci. Nie słyszałem wcześniej wariatów.
Wszystko tu wygląda profesjonalnie, brzmienie, ojjjj bas brzmi bosko, gitarowe dżydżydży rewelacja. Nawet wokal mi się podoba zwłaszcza w tych partiach kiedy krzyczy. Ach te okrzyki rządzą. Perkusja taka nijaka, ale w tym kontekście nie o tym mówimy. Dobra, widzę, że źle dobrałem numer. Tzn. dobrze ale nie o to mi chodziło. Bo można być blisko oryginału i się łatwo sparzyć, a tu zespół w moim mniemaniu obronił się. Dali radę. Brawo. To spróbujmy jeszcze raz.
Muzycznie rewelacja, ale już za wokal, chłopaczek mógłby dostać komentarzowy niezły wpiernicz. I powiedzmy, że o to mi chodziło. Bo skoro zespół próbuje zrobić znany numer 1:1 to już na starcie mierzy się ze wspinaczką jak na Mount Everest. Każdy się do czegoś przyczepi. A to gitara była inna, a to perkusista ominął blachę itd.
To nie jest żadne moje odkrycie, a jedynie potwierdzam fakt, że zespoły przestały robić covery w stylu 1:1. Tak jak kiedyś Deep Puprle i pewnie setki innych zespołów, które bazują na konkretnych motywach (riffach) i bezpiecznie tworzą swoje aranżacje.
Teraz tak…
I jak tu się do tego odnieść? Numer przecież doskonale znany, aranżacja zupełnie odbiega. To dobrze, czy źle? Nie bez powodu podałem ten przykład, bo kiedy usłyszał to wykonanie, zbierałem szczękę z podłogi podczas projekcji filmu „Black Widow”. Śmiem rzec, że nie bliskość oryginału daje przepustkę na sukces, a jego oryginalna aranżacja.
To jeszcze jeden dowód.
Raphael Mendes to mega człowiek i nie ujmuję w żadnym stopniu jego wartości wokalnych. Brzmi bardzo blisko zachowując przy tym manierę Dickinsona i tego nie można mu odebrać. Grają tu numer Iron Maiden. Wszystko brzmi idealnie, czy można się czegoś czepiać? Nie słyszę. Brzmi super, ale to super to takie znowu za bardzo super. Nie dość, że instrumentalnie, to jeszcze wokalnie wszystko się nakłada. Chora akcja. Dublujemy coś co ciągle istnieje. Dla kontrastu, Pan Stuart. Stuart malutki jak w tych filmach dla dzieci.
I co? Który? Mendes czy jednak Stuart? Ja wybieram tego drugiego, bo jest bardziej oryginalny. Mimo wyglądu, bo przecież nie zadbał o to by wyglądać jak rockman. Nie ubrał złowrogo wyglądającej koszulki, nie nawiązał w żadnym stopniu do Iron Maiden. Tylko zagrał. Zupełnie inaczej niż w oryginale, bo i tempo inne, natężenie dźwięków i cała reszta. Zdumiewające.
To tyle moi mili w kwestii coverów jakie w tej chwili jestem w stanie Wam zaprezentować. Na koniec, dla kontrastu podrzucam kompilację mniej udanych aranżacji i innych dziwnych akcji.
Ostatnio zostałem wywołany do tablicy i musiałem odkurzyć wiosło. W moim mieście, 10 listopada zagra zespół damage case. Ten sam, który zakładałem X lat temu. Ostatnio mój syn skończył 15 lat, więc jasno wskazuje, że odszedłem z tamtej formacji jak miał dwa, trzy lata. Jak widać, minęło od tamtych dni sporo czasu, a teraz mają zagrać tam gdzie wszystko się zaczęło. To dla mnie duże napięcie. Nie ma mnie, to już powinien być cios i w sumie jest. Dzisiaj, nie ukrywam, brakuje mi tego koncertowego grania. Gdyby moja Żona chciała pójść na ten koncert, musiałaby iść sama. Muszę zmierzyć się z nim sam. Jak i ze sobą. Nie potrzebuję poklepywania i innych oznak współczucia. Muszę sam zmierzyć się z nostalgią, zazdrością i nienawiścią.
Poniżej, 2006 rok, czyli cztery lata przed moim odejściem z zespołu. Ja, to ten po lewej na zmysłowej gitarze, czarny Epiphone Goth 1958 Explorer.
To był początek zawrotnego okresu, koncertów, wyrzeczeń i sporej ilości alkoholu. O tym będzie kiedyś więcej, może.
Ciekawostka, moją gitarę możecie zobaczyć śledząc jej proces powstawiania w miniaturowej wersji na stronie…
Odpłynąłem względem tematu. Późna pora. Przydałby się mocny numer na koniec. Gadaliśmy o coverach, mniej lub bardziej udanych. Mam tylko jeden, przez mnóstwo czasu uważając go za oryginał. I słusznie, bo brzmi obłędnie, mimo, że nim nie jest.
I tym miłym akcentem.
Życzę miłego poranka i spokojnej nocy dla tych, którzy jeszcze tu błądzą.
(04:22)
(00:00)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Jutro zmiana czasu więc to chyba najlepsza zmiana jaka może istnieć. Godzina dłużej. Ach, gdyby tak można było co tydzień, dobra niech będzie co miesiąc. Sześćdziesiąt dodatkowych minut. Rewelacja. I jak tu nie lubić tej pory roku. Od czternastej w piątek mam weekend ale to też dobry dzień by ogarnąć wszystko co zaległe by tylko weekend był w miarę luźny. Tak też dzisiaj uczyniłem i już po osiemnastej zacząłem swoją muzyczną ucztę. W centrum zainteresowania, oczywiście ostatnio zakupiony zestaw Van Halen. Rozpocząłem tę przygodę od ostatniej płyty jako, że mam drugą część epoki zespołu. W sumie to też dobry kierunek, bo stopniowo będę kierował się ku źródełku, które mam nadzieję, wkrótce uzupełni pełną dyskografię. Uwaga, napisałem to, a skoro tak, to mając na uwadze ostatnie wydarzenia, niedługo stanie się faktem ;)
Dzisiaj przesłuchałem dwa ostatnie albumy, już słuchaliśmy numery z nimi związane, więc nie będzie zaskoczenia. W międzyczasie moja Żona wparowała do pokoju i zaległa na kanapie. Muzyki staram się słuchać odpowiednio głośno, więc skoro wybrała ten pokój, to na własną odpowiedzialność. Po połowie pierwszej z odsłuchiwanych płyt zasnęła. Nie ściszyłem, grało jak wcześniej, żałowałem tylko że nie dotrwała do kolejnej, na której możliwe, że nastąpiłoby cudowne wybudzenie. Wsłuchajcie się w ten szept na początku.
Ach jak ja uwielbiam tę blachę która tak miarowo cyka wysokim tonem na wstępie (od 30 s). To taki wyjątkowy talerz w zestawie perkusyjnym. Ride nazywa się książkowo. Niesamowite i bardzo charakterystyczne brzmienie. Kiedy go słychać, można oczami wyobraźni wydedukować, że lewa ręka perkusisty właśnie uderza w tę stronę, bo tam zwykle się znajduje owa blacha.
Do rzeczy, bo chciałbym zakończyć spór w mojej głowie w kwestii koncertu „The Legend Of Rock Symphonic” na którym byłem 30 września 2023 roku. Piszę pełną datę, bo może ktoś zerknie na ten wpis z marszu i nie będzie wiedział o co chodzi. Osobiście miałem lekki niedosyt i usiadłem jednego wieczoru i zacząłem szukać, numerów, które dałyby temu widowiskowi (całkiem niezłemu) jeszcze większego kopa. Wymyśliłem takie zestawienie.
Lecimy? A jakże...
Już na wstępie zamiast Aerosmith - I Don't Want to Miss a Thing poszedłbym w stronę Livin' On The Edge przez co publiczność dostałaby mocny i energiczny numer już na samym początku.
To byłoby coś, prawdziwi powrót do przeszłości. Kolejne dwa numery z set listy zostawiłbym bez podmianek. Wykonania pierwsza klasa więc nie mam uwag.
Queen - The Show Must Go On (Piotr Cugowski) OK
Led Zeppelin - Whole Lotta Love (Marek Piekarczyk) OK
Kolejny numer to Roxette - Listen To Your Heart w wykonaniu Kasi Kowalskiej a ja w to miejsce wstawiłbym numer „Joyride”.
Następnym numerem na gdańskiej scenie był Bon Jovi - It's My Life zagrany przez samą orkiestrę. Z mojej strony lekka podmianka i moglibyśmy mieć numer „Livin' On A Prayer”.
Numer jaki zaśpiewał Grzegorz Kupczyk był dla mnie mega zaskoczeniem. Wszystko pasowało ale zamiast wykonanego Black Sabbath – Changes można było pójść na całość i polecieć z „Paranoid”.
Kolejny zostawiamy bo to The Rolling Stones - Satisfaction (Marek Piekarczyk) więc OK, ale już następny woła o podmiankę. Było Scorpions - Wind Of Change (Stanisław Słowiński) a ja proponuję numer „Hurricane”.
Ok, następny w kolejce czyli Led Zeppelin - Stairway To Heaven (Piotr Cugowski) zostawiamy, bo to było świetne wykonanie.
Kolejny Deep Purple - Soldier of fortune (Grzegorz Kupczyk)? No tutaj można poszaleć wyobraźnią. Pierwszy z góry na podmiankę?
Następny AC/DC - Highway to Hell (Stanisław Słowiński) zostawiam. Wyszło spoko, choć ścieżkę wokalną zastępowały skrzypce.
Kolej na Metallica - Nothing Else Matters (Kasia Kowalska) i nie, nie i jeszcze raz nie. Można było inaczej, szybciej i energiczniej. A przecież Pani Kasia śpiewała już inny numer tego zespołu.
Oj to byłaby petarda na miarę kultowego odcinka serialu Stranger Things.
Dalej następuje ciąg bardzo dobrych wykonań:
Paul McCartney - Live and Let Die (Stanisław Słowiński) Genialnie OK
Procol Harum - A Whiter Shade of Pale (Marek Piekarczyk & Piotr Cugowski) OK
Creedence Clearwater Revival - Proud Mary (Kasia Kowalska) Wyśmienicie OK
Turbo - Dorosłe dzieci (Grzegorz Kupczyk) Szacun OK
Nirvana - Smells Like Teen Spirit (Stanisław Słowiński) Mega OK
Jednym z ostatnich został numer Queen - We Will Rock You, w którym zaśpiewali wszyscy wokaliści tego wieczoru. I tu też mi nie pasuje. Nie lubię tego oficjalnie przyjętego rytmu. Nie podmienię w tym przypadku numeru, a jedynie zwiększę jego tempo, które nadaje mu mega kopa.
I to ja rozumiem, a nie jakieś tuptanie i klaskanie. Tak grali ten numer w 1981 roku i tak powinno się go dzisiaj wykonywać.
Ostatni numer jaki pojawił się na gdańskim koncercie to Linkin Park - In The End wykonany przez samą orkiestrę. Nie wiem, nie słuchałem tego zespołu poza ogólnym dostępem. Więc w tym rozrachunku, postawiłbym na ten, nieco młodszy numer.
To tyle na dzisiaj, padam z nóg, ale cóż się dziwić po tygodniu wstawania o 04:20. Taak, o tej porze to wygodnie się kłaść a nie wstawać. Dziękuję za uwagę i życzę owocnej soboty.
Dobranoc i dzień dobry tym, którzy pierwsi się obudzą.
(02:39)
(00:17)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Ach jaki był ten tydzień. W sumie, to jeden temat ciągnął się już od piątku poprzedniego weekendu, ale o tym za chwilę. Mam ostatnio jakieś prorocze moce. Z jednej strony zabieram się za książki sprzed dekady i kiedy patrzę na obecne wiadomości ze świata, to mam gęsią skórkę. Gadałem o tym w zeszłym tygodniu z kumplem w pracy i po weekendzie przychodzi do mnie i mówi „Nie gadamy już o książkach jakie czytasz. Ja już nie wiem czy te informacje znam od Ciebie czy z wiadomości”. Tu akurat ma rację, bo w trzecim tomie cyklu „Stalowa kurtyna” Vladimira Wolffa, państwa islamskie ruszyły na Izrael. Książka z 2011 roku, a co mamy obecnie w wiadomościach?
Z drugiej strony, podobne akcje mam na polu muzycznym. Pisałem o emeryturze Iron Maiden, dokładnie 17 września: „Mam w głowie plan, a jego zakończenie to dopiero 2028 rok. Dlaczego? Pierwszy raz pojechałem na koncert IM do Warszawy w 2008 roku. Drugi, w 2018 do Krakowa. Trzeci planuję analogicznie, czyli dziesięć lat później a do tej daty mam jeszcze trochę czasu. W międzyczasie ma pojawić się w końcu kolejna, solowa płyta Dickinsona, więc mam również nadzieję na jakąś trasę koncertową i tu pojadę z Żoną. W tym czasie IM trochę odpocznie, przygotuje kolejny materiał na płytę i spotkamy się w 2028 roku na pożegnalnej trasie.” O emeryturze póki co cisza, poza jednym z wywiadów z gitarzystą Davem Murray’em, który w swych odpowiedziach jasno dawał do zrozumienia, że ten czas nadchodzi. Płyta solowa Dickinsona już w 2024 roku. Trasa koncertowa? Na początku obejmowała Meksyk i Brazylię. W tamtej chwili obiecałem sobie, że jeśli na tej liście pojawi się Polska, to nie ważne w jakim mieście, i tak pojedziemy. Chyba we wtorek tj. 10 października, wskoczyła informacja, że Bruce Dickinson wystąpi na polskim Mystic Festival 2024. Festiwal odbywa się w Gdańsku czyli jakieś 30 km ode mnie. Pozostawiam to bez komentarza a okraszę dźwiękowo.
Genialne przenikanie się dwóch numerów. Kurde, są tacy wykonawcy że czego się nie chwycisz brzmi wyśmienicie. Taka jest również solowa dyskografia Dickinsona. Każdy album inny względem poprzedniego a jednak chwyta i słuchasz, słuchasz, odkrywasz coraz więcej i więcej. Nawet takie przejście pomiędzy tymi numerami. „I've gotta move the wheel of Dharma, gotta move the wheel of Dharma” och jak to się buja w ostatniej minucie.
W poprzednim tygodniu, tuż przed weekendem, pojawił się nowy numer polskiego projektu Polish Metal Alliance. Nie tyle nowy, co najnowsza aranżacja starego numeru. Zespół wziął na warsztat numer Van Halen i to była taka szpila względem mnie, bo przecież od długiego czasu próbuję zdobyć ostatnie płyty wersji winylowej ale marnie mi to wychodzi. Wychodziło? Nie wiem czy już mam napisać? Ok, wróćmy do numeru.
Doskonałe! Pani Beata na perkusji, Cugowski, który na koncercie The Legend Of Rock Symphonic udowodnił swój mega kunszt wokalny. Do tego gitarzysta Marek Pająk z Vadera, który gra na sygnowanym białym wzmacniaczu Eddie’go Van Halena i zupełnie mi nieznany wokalista Ricky Wychowaniec, ale to zaraz uzupełnimy.
Hmmm człowiek zagadka, nie znalazłem dużo, a to co wpadło w pierwszych wyszukiwanych to materiały sprzed kilku lat.
Ale wracając do Van Halen i numeru jaki zagrali. Kiedy prezentowałem ten numer Żonie, był piątek poprzedniego weekendu i natchniony dźwiękami zacząłem znowu przewalać strony szukając odpowiednich winyli. I co? Trach! 6 października (piątek) premiera. „To dzisiaj przecież” wydedukowałem niemal wyskakując z krzesła. Matko, pięć ostatnich płyt gdzie wokalistą był Sammy Hagar, a ja niedawno odświeżyłem sobie koncert po wydaniu ostatniej płyty. Tu, nagle pakiet czterech (pięciu) płyt winylowych. Cztery pełne albumy i piąty jako bonus zawierający jakieś numery, które nie dostały się na główne ścieżki. W piątek zwariowałem. Przewaliłem kilka stron porównując ceny bo te wahały się dość znacznie. Odpuściłem. W sobotę usiadłem do tematu na spokojnie i…
Nie mam pytań, wydanie rewelacyjne. Już znalazłem podobne, zawierające pierwszą część twórczości zespołu, kiedy funkcję wokalisty obejmował pełnił David Lee Roth. Tam jest sześć albumów, ale święta to przecież wyjątkowy czas, więc myślę, że moje życzenie o kompletnej dyskografii w postaci winylowych krążków, w tym roku ma szansę dojść do skutku. To numer z pierwszej połowy.
No dobra, Dickinson ogarnięty, Van Halen ogarnięty. Judas Priest kolejny raz potwierdził nową płytę i tu w sumie też się bałem. To tak jak z Ozzym. Rob Halford z JP jest tylko trzy lata młodszy co świadczy że też już minął siedemdziesiątkę. Nowa płyta. Nie rozumiem tylko jednego, że płyta ma wyjść dopiero w następnym roku a już dzisiaj dostajemy pierwszy singiel. Co oni będą robić z tym materiałem przez ten czas. Nagrali jeden numer, zremasterowali go i co dalej? Jeden numer? Co z resztą materiału? Zwykle mastering odbywa się w finalnym etapie więc zupełnie nie kumam o co chodzi. No chyba, że tak jak śmialiśmy się przy Ozzym, że to pewnie trzeba nieźle pokręcić gałkami by ten wokal brzmiał, tak jest i tutaj. Że kolejne numery poddane obróbce powstaną będą godne wysłuchania dopiero za parę miesięcy. To jednak kłóci mi się z obserwacjami, bo na nowych koncertach Judasów, mimo wieku, Halford wbrew pozorom, daje radę, więc nie wiem o co chodzi z tą zwłoką.
Jeśli spojrzymy na napisy podczas numeru, pojawia się nazwisko Glen Tipton. To gitarzysta, którego miejsce po ostatniej płycie, po stwierdzeniu choroby Parkinsona, przejął Andy Sneap. Tu jednak proszę, sytuacja po latach zmienia się diametralnie. Glen Tipton powraca. Przynajmniej na potrzeby nowego albumu. W takim układzie, uwaga zapowiadam hehe, niech jeszcze powróci K.K. Downing i niech siedzą sobie w studiu tworząc numery, a na koncertach cóż, mogą być podmianki. Podsumowując ten wywód, spójrzmy na duet wszechczasów Downing & Tipton. Wspólne solo miażdży.
Matko, jacy oni byli jeszcze wtedy młodzi, ale co się dziwić, to był 1984 rok. To jeszcze jeden, tak dla kontrastu, z zeszłego roku gdzie gościnnie mamy Downinga (z czymś na szyi) i Tiptona (ten w czapce) na jednej scenie.
Uwielbiam takie uroczyste wykonania. To zwykle moment, gdzie zaprasza się byłych członków i to wówczas odbywa się z taką pompą jak przed chwilą. Miłe dla oka i dla ucha rzecz jasna.
I tym miłym akcentem, dziękuję za uwagę i życzę spokojnej nocy, choć u mnie niewiele z niej zostało. W takim razie, również dzień dobry w ten niedzielny poranek.
(03:32)
(22:48)
Dobry wieczór i dzień dobry.
Jestem, bo jeszcze żyję sobotnim wieczorem i mógłbym się udusić, gdybym miał poczekać do następnego weekendu z tym odcinkiem. Tak jak już wczoraj pisałem, byliśmy na koncercie pod szyldem „The Legend of Rock Symphonic” i wrzucając tę informację na FB, zostałem przy okazji poproszony o relację, z czego już się wywiązałem. W międzyczasie, w mej głowie zrodził się nieco bogatszy pomysł co też postaram się uskutecznić tego wieczoru. Jako, że był to wieczór coverów, a trudno szukać oficjalnych wystąpień, będę posiłkował się różnymi wersjami, pomijając te oryginalne.
„The Legend of Rock Symphonic” to koncert, którego bardzo się bałem, a bilety kupiłem już około lutego, więc przez ten czas czułem gdzieś na karku lekki niepokój. Nie podszedłem do tematu w ciemno, bo do każdego koncertu staram się przygotować solidnym researchem. Mimo, że w pierwszych miesiącach roku zdecydowałem się na zakup biletów, to z każdym kolejnym, moja mina na wspomnienie o koncercie określała jedną emocję – przerażenie. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało idealnie. Orkiestra, wokaliści (różni względem miast) i repertuar (również odmienny) jakże kultowy dla każdego słuchacza. Co w tym zestawieniu mogło pójść nie tak? To słowo „legenda” odgrywa tu kluczową rolę. Bo muzycznych legend się nie kopiuje, nie dotyka, łatwo je zepsuć i w nich zatracić. Inspirować, owszem ale odtwarzać w nowych aranżacjach? Bój się Boga, z całym szacunkiem dla wokalistów, bo to na nich spadną pierwsze gromy w razie niepowodzenia. Z takim właśnie nastawieniem pojechałem na ten koncert. Zaczynamy.
Na scenie, wśród oklasków zasiadła orkiestra, zgasły wszystkie światła i zaczęła się muzyczna uczta.
O cholera, nie wiedziałem, że wziąłem się za tak mega trudne zadanie, jak wyszukać godnej uwagi covery. Będzie trudno, ale zobaczymy. Na koncercie poznałem numer po pierwszym smyczku i szepczę do Żony „Aerosmith, ten numer z Armagedonu”. Już? Po jednym dźwięku? – odpowiedziała. W Gdańsku numer zagrany został instrumentalnie z gościem specjalnym – Stanisławem Słowińskim (skrzypce), który niczym David Garrett (polecam) pełnił funkcję frontmana.
Na drugi ogień (dosłownie) poszedł numer zespołu Queen i genialny jak się okazało głos Piotra Cugowskiego. Szczerze, to facet przebijał się przez dźwięki z taką lekkością, że opadła mi kopara. Nigdy nie śledziłem jego kariery, poza zasłyszanymi gdzieś na boku dźwiękami i projektem Polish Metal Alliance.
Podczas tego numeru buchały ognie i to nie było takie fiku miku, bo jak jebło to mimo, że mieliśmy miejsca w siedemnastym rzędzie od sceny, to czułem na pysku ciepło. Do tego światła, grube smugi, latający dron nad głową ze swoim charakterystycznym bzyczeniem. W pierwszym momencie zwariowałem, co tu się dzieje? Na czym skupić wzrok, słuch, cokolwiek? Patrzę w bok, moja Żona się poryczała, bo Cugowski to dla niej taki polski Dickinson (w prostym tłumaczeniu). Byłem rozbity, czułem się jak dzikus, który nagle odszedł od koncertów oglądanych przez szklany ekran i nagle taki rozmach na żywo.
Trzeci numer. Znalazłem idealny odpowiednik, bo w tym czasie na scenę wyszedł Marek Piekarczyk.
Świetny występ. Genialny muzyk. To niesamowite, że słuchasz takiego głosu latami, oglądasz go w The Voice of Poland (moje dopełnienie jesiennych, muzycznych sobót) i nagle widzisz go na scenie. Jednak żyje, nadal śpiewa, to prawdziwy człowiek.
Czwarty i na scenie Kasia Kowalska. Za odpowiednik posłużą dwa numery. Ten bliższy oryginalnemu wykonaniu w postaci nieznanego mi zespołu i zaraz po nim mała ciekawostka w wykonaniu naszej wokalistki.
i jakże blisko
Piąteczka to instrumentalne wykonanie śląskiej orkiestry. W zastępstwie posłużę się inną wersją.
W międzyczasie Żona zapytała dlaczego co chwilę odpalam telefon, a ja przecież musiałem sobie zapisywać tytuły numerów i kto w nich śpiewa hehehe. Kto by to spamiętał przy takiej masie emocji. Później widziałem, że sama zerkała, co ja tam takiego wpisuję, jak rozpoczynał się kolejny numer.
Podczas szóstego numeru, na scenie zagościł Grzegorz Kupczyk. W ciemnych okularach, skórzanych spodniach i długim skórzanym płaszczu. Gość od zespołu Turbo i dobrze znanego numeru „Dorosłe dzieci”. Tutaj aż westchnąłem, bo to kolejna ikona polskiej muzyki metalowej. To niesamowite i zarazem dziwne, bo przecież nie słucham Turbo tak od deski do deski, a jednak czuję do pana wielki szacunek. Zamiennie inny diament.
Siódemka klasycznie i bardzo bliska gdańskiego wykonania, bo ponownie na scenie gościliśmy Marka Piekarczyka.
Ósmy numer tego wieczoru, to znowu instrumentalna wersja numeru. Na tapet poszedł utwór zespołu Scorpions. Podrzucam zamiennik.
Dziewiątka była dla mnie zaskoczeniem, choć jeszcze niedawno wiedziałem, słyszałem to wykonanie we fragmencie ale zupełnie zapomniałem. Od lutego zostawiłem temat i nie dotykałem go ponownie, skoro już domknąłem furtkę zamawiając bilety. Po pierwszym dźwięku znowu szepnąłem Żonie – To będzie długi numer. I na scenę wyszedł On. Póki co, Cugowskiego wykonanie zostanie dla Was zagadką, bo żadna dostępna wersja nie nadaje się do publikacji, więc muszę zrobić krok w bok i wspomóc się żeńską aranżacją. W Gdańsku perkusista cykał delikatnie blaszką już od samego początku. Tak tylko w roli wtrącenia, bo już powstały memy, że perkusista w tym numerze przez pierwsze 160 s może spać spokojnie ;)
W Gdańsku nie było chóru, ok, były dwie Panie na chórkach ale w zderzeniu z taką armią głosów, to jak kropla w morzu. Z tym numerem Cugowski poradził sobie wyśmienicie i już czułem, że to będzie najlepszy, najbardziej przenikający głos tego wieczoru. Czapki z głów.
Nie pamiętam kiedy była przerwa, tego już sobie nie zapisałem. Niewybaczalne zaniedbanie. Ale to chyba teraz. Musiałem rozprostować plecy więc ruszyłem w trasę po kuluarach. Tak, zostawiłem moją Żonę. Spotkałem dwóch znajomych, a do kibla była taka kolejka, że zwątpiłem czy przedsięwzięcie zamknie się w tych piętnastu minutach. Okazało się, że do męskiego to jednak z marszu. Chwilę potem, bardziej zdesperowane Panie zaczęły szturmować męską toaletę wchodząc z okrzykiem – Uwaga wchodzimy, nie odwracać się od pisuarów! Hehe
Dziesiąty numer i na scenie Grzegorz Kupczyk z numerem Deep Purple w wyjątkowej aranżacji.
Numer jedenaście, to mogło być mocne uderzenie, gdyby był przy tym wokal. Niestety, byłem zmuszony pocieszyć się wersją instrumentalną. Straszne, choć wykonanie całkiem dobre. Zamiennik.
Po tym numerze czułem lekki niesmak, choć jak już wspominałem. Legend się nie kopiuje, bo strach, więc może artyści poszli w tym kierunku i nikt nie odważył się zbliżyć do zawieszonej poprzeczki. Jeśli tak, to szanuję. Po co psuć obraz tak mocno wyryty przez lata.
Dwunastka to wyjście Kasi Kowalskiej. Oj jak mnie boli ten wybór. Metallica „Nothing Else Matters” a przecież całkiem niedawno właśnie na łamach projektu Polish Metal Alliance śpiewała numer „Master of Puppets” i co? Metallica tez go grała z orkiestrą i dało się. Ba, brzmiał genialnie więc po co znowu zapalniczki, tzn. latarki w telefonach jak można było przywalić z grubej rury. Tłumaczyłem to sobie, że to pewnie zabieg ku szerszej publiczności ale to takie bzdurne gadanie. Wolniej, romantyczniej tzn. szerszej. Guzik prawda. Z kopem, głośno, szybko to klucz do sukcesu a nie jakieś półśrodki. Ale to rock? Taaaaa. Uniosłem się, przepraszam. Zamiennik będzie, równie wolny.
Trzynaście, to numer Paula McCartney’a choć jak dotąd głównie kojarzyłem go z paryskim koncertem lat dziewięćdziesiątych zespołu Guns N Roses. U nas, nie zaśpiewał nikt, a funkcję frontmana przejął Stanisław Słowiński ze swoimi skrzypcami.
Czternastka i tutaj nie potrafiłem w głowie rozpoznać numeru. Tzn. znałem melodię, potrafiłbym sam wygwizdać urwany takt, ale nie mogłem dopasować do niego wykonawcy. Tego oryginalnego bo w tym czasie pierwsze wersy już śpiewał Marek Piekarczyk. Żona patrzy, że nic nie piszę w telefonie, zerka na mnie a ja w głowie przeszukuję katalogi, słucham i pustka. Wpisałem znak zapytania i na scenie wydarzyła się dziwna rzecz, bo numer bardzo specyficzny i nie wydawał się nad wyraz trudny. Poczułem, że Marek Piekarczyk nie do końca odnajduje się w tym numerze. Tonacja pasowała, tempo również, ale coś było nie tak. W pewnym momencie wszedł na scenę Piotr Cugowski, spojrzeli sobie w oczy, braterskie powitanie i rozbrzmiał głos, którego dotychczas brakowało. Potem rozmawialiśmy o tym z Żoną i faktycznie, też to zauważyła. Wyglądało jakby Cugowski wszedł by uratować sytuację i wspomóc starszego kolegę. To tylko domysły, ale kto wie? Zamiennik (opadła mi kopara, co za głos).
Piętnaście to znowu Kasia Kowalska a jej sukienka wooooow. Czarna, mieniąca się. Grubo powyżej kolan, odkryte ramiona. Z daleka, trzydziestka jak nic, aż musiałem sprawdzić metrykę. Szok, a i numer i stąd właśnie ubiór idealnie pasujący do oryginalnego wykonawcy, bo tamta pani zaprzeczała wszelkim szufladkom. Tina Turner rozkręciła ten numer na dobre i sam nie wiem jaką wersję włączyć. Pokuszę się o słabszą jakość tego wieczoru, bo… właśnie dlatego.
No dobra, powoli zbliżamy się do końca, u mnie jest po trzeciej. Normalnie, w tym tygodniu za godzinę wstawałbym do pracy ale przewidziałem taką możliwość, że mogę nie wyrobić się ze wszystkim w weekend i od rana urlopuję. Tylko jeden dzień, ale wystarczy.
Oooo szesnaście i tu niespodzianka, bo jak powiedział Grzegorz Kupczyk, ten numer to taki bonus. Minęło czterdzieści lat od powstania tego kawałka więc to był odpowiedni czas by o nim przypomnieć.
Zszedł ze sceny, potem szedł wzdłuż mojego sektora ciągle śpiewając. Oniemiałem. Szybko podniosłem telefon ale przeszedł.
Nie uchwyciłem w porę. Ogólnie mało ogarnięty byłem. W sobotę rano skończyłem tydzień nocek i tak to wyszło, że się zdążyłem się pozbierać pomimo specyfików.
Siedemnastka, znowu instrumentalnie, dzisiaj zamiast Słowińskiego Garett.
Osiemnaście to jak finał, bo na scenę wyszli wszyscy. Kasia Kowalska, Marek Piekarczyk, Piotr Cugowski i Grzegorz Kupczyk aaaa i wspomniany przed chwilą Stanisław Słowiński a numer to ten z tupaniem i klaskaniem. Standard jak nic hehe. I weź tu teraz szukaj odnośnika. Ogólnie jestem uczulony na tę wersję, bo początkowo Queen grali go szybko. Więc nagnę zasadę, bo skoro ogólnie przyjęta jest wolna wersja, to jak puszczę szybką, to można się pomylić hehe, że to cover, a ci panowie to tacy przebierańcy.
I jak na każdym koncercie, to i tutaj miał miejsce bis, a skoro koncert zaczął się instrumentalnie to i zakończenie było w ten samej formie. Kiedyś też zapętlaliśmy muzyczne szwendania łącząc ostatni numer z pierwszym. Ale spoko. Ostatni numer, nie przypadł mi, a tym bardziej nie uważam go za tak ważnego by mógł zakończyć taki wieczór. Jestem przekonany że przepadnie bez echa. Znałem ten numer, ale aranżacja ograniczała się do głównego motywu i powrotów. Zupełnie nie słyszałem ścieżki wokalnej, a raczej instrumentu, który by wyniósł go ponad pozostałe instrumenty. Ale to trudna ścieżka wokalna pomyślałem. Zatem po co się pakować w taki numer? Oczywiście zamiennik.
Bardzo przyjemny wieczór. Żona zadowolona, więc to najważniejsze. Oprawa, efekty, orkiestra genialna. Jeszcze wczoraj twierdziłem, że to nie był mój dream team, ale jak się zastanowiłem, instrumentalnie wszystko się bujało. Trochę było mi żal, że nie było w Gdańsku gitarzysty Marka Pająka z zespołu Vader, ale w sumie ten nasz też ogarniał doskonale. W Katowicach zamiast Kasi Kowalskiej była Małgorzata Ostrowska, ale po tym Proud mary wybieram Kowalską. Aaaa numery nie były 1:1 i nie chodzi mi o brzmienie a ilość taktów. Szczególnie wyraźnie było to czuć przy Stairway to Heaven, który trwał nieco krócej niż oryginał, mimo to wszystkie charakterystyczne elementy zostały zachowane. Tempa też się różniły, tu ewidentnie orkiestra/perkusista nabili szybsze nutki ale to na plus, bo numery stały się bardziej agresywne. To mój ostatni taki duży koncert w tym roku. W listopadzie planuję dwa kolejne, ale już na miarę klubową.
Tyle ode mnie. Dziękuję za uwagę i dzień dobry w ten poniedziałkowy poranek.
(04:55)
Dobry wieczór,
Wczoraj, 30 września byliśmy z Żoną na koncercie pod szyldem THE LEGEND OF ROCK SYMPHONIC w Gdańsku. Jeśli chcecie przenieść się w czasie, z chęcią opiszę to wydarzenie z mojego puntu widzenia.
Tak było we Wrocławiu pół roku temu, Gdańsk, to mogę zdradzić, różnił się repertuarem.
Pozdrawiam - Michał