Ostatnio zwolniłam z nadrabianiem twórczości Remigiusza Mroza, więc wciąż do wyzerowania licznika nadal brakuje mi pięciu pozycji z początków jego kariery, ale po premiery sięgam na bieżąco, nie mam też zaległości w tych ciągle wydawanych seriach, dlatego na tę najnowszą powieść wręcz czekałam, choć miałam swoje obawy.
"Widmo Brockenu" to formalnie ósmy tom Forsta, w praktyce jednak sam autor nakręcił swoich fanów na to, że będzie to połączenie tej serii z tą o Chyłce. Mam wrażenie, że nieco na wyrost, bo w Mroźnym uniwersum bohaterowie regularnie migrują między cyklami, losy tych z dwóch najdłuższych także się już przecinały. Faktycznie Chyłka tym razem zagościła na Podhalu na dłużej niż zwykle, ale wciąż była to powieść przede wszystkim o Forście.
Nie ukrywałam nigdy tego, że Wiktora nie lubię, że tę serię w moich oczach ratuje przede wszystkim Osica i lokalizacja. Tym razem dzięki Chyłce atmosfera nie była tak smętna jak zazwyczaj, a jej dialogi z Osicą były jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałam w ostatnim czasie. Mogliby być połączeni na stałe. Dostarczyli mi głównie sporo śmiechu, ale pod koniec też się wzruszyłam, jedno z nich bardzo pozywnie mnie zaskoczyło.
Trudno mi się odnieść do najważniejszego dla mnie zdarzenia w tej książce bez spojlerów, więc ograniczę się do napisania, że złamało mi to serce i to najgorszy pomysł Mroza ze wszystkich prawie sześćdziesięciu tytułów.
Jeśli chodzi o wątki kryminalne, to miałam wraż...