Jest taka seria, której po prostu nie znoszę, a mimo to ciągle sięgam po jej kolejne tomy. Nie wiem na czym to polega, ale zawsze mnie coś skłania, by poznać historię do końca, jedynym wyjątkiem okazała się być twórczość Katarzyny Bondy, bo akurat Huberta Meyera najchętniej wymazałabym z pamięci, a nie poznawała jego dalsze losy. A że Mroza czytać lubię, to i ten nieszczęsny Forst musiał w końcu wrócić do łask.
"Halny" to kolejny powrót do tego cyklu, który miał się zakończyć pierwotnie po trzech, a potem po pięciu tomach. Tym czasem mamy ich już siedem, a powstanie jeszcze co najmniej ósmy, więc wygląda to na kolejne never ending story, ale trzeba Mrozowi oddać, że przynajmniej próbował to zamknąć, a nie ciągnął bez przerwy jak Chyłkę.
Podstawowe wnioski po "Halnym" są takie jak po każdej innej części: nie znoszę Forsta, mam mieszane uczucia wobec Dominiki i uwielbiam Osicę. Sprawa kryminalna tradycyjnie wyleciała mi z pamięci po zamknięciu książki, a poza tym przekonałam się, że po dwóch latach przerwy naprawdę niewiele z tej serii pamiętam.
Jak to czasami u Mroza absurd goni absurd, Forst nadal zachowuje się jak szeryf na Dzikim Zachodzie i dziki to słowo, które pasuje do tego patokomisarza chyba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Podobno geniusze tak mają, że są nierozumiani przez otoczenie i niedoceniani za życia, ale Wiktor przecież już tyle razy oszukał przeznaczenie, że jego zachowanie chyba przestało kogokolwiek dziwić. Robi, co chce i jak ...