Nie jestem fanką rozwlekanych historii, więc można by przypuszczać, że seria mająca naście części w końcu mi się znudzi, ale, o dziwo, wcale tak nie jest. Szesnaste spotkanie z tymi samymi bohaterami okazało się być wyjątkowo udane.
"Werdykt" to taki tom, który przypomniał mi za co kilka lat temu pokochałam cykl o Chyłce. W końcu kiedyś mówiło się, że to thrillery prawnicze, a tego prawa niestety przez jakiś czas w tej serii brakowało. Jasne, perypetie prywatne dwojga adwokatów nie są mi obojętne, ale jednak przekonałam się teraz, że to prowadzone przez nich sprawy wpływają przede wszystkim na to, jak odbieram daną książkę.
Tym razem przyszło im się mierzyć z wyjątkowo specyficznymi klientami, a poza tym musieli też znaleźć sposób na uporanie się z wewnętrznymi problemami w kancelarii. Remigiusz Mróz zaintrygował mnie od pierwszych stron, a potem zrzucał regularnie małe bomby, które obracały w pył wszystkie moje teorie.
Oczywiście, jak to u Mroza, można by snuć rozważania o tym, na ile nieprawdopodobne jest to, o czym pisze, ale ja czytam jego książki dla czystej rozrywki i przyzwyczaiłam się do tego, że nie wszystko da się w nich brać na serio.
Brakuje mi jednak trochę Chyłki w Chyłce. Wiem, że sporo zmieniło się w jej życiu od pierwszego tomu, ale tęsknię za jej zadziornością i bezkompromisowością. I to nawet nie tak, że zatraciła to całkowicie, po prostu teksty, które wyrywały mnie z butów dawniej pojawiały się kilka razy na str...