Remigiusz Mróz zazwyczaj bardzo dobrze radzi sobie z timingiem swoich książek. Potrafi rozplanować powieściowe wydarzenia i nadać im co najmniej w miarę odpowiednią dramaturgię - właśnie gdy idzie o ich rozłożenie w czasie. Sam bodaj dokładnie nigdy nie ganiłem go za ten element twórczości, a raz czy dwa może nawet zdarzało mi się go za to otwarcie pochwalić. No to w trakcie lektury „Widma Brockenu” dość długo miałem wrażenie, że to nie jest to „zazwyczaj”. Że tu Remek jakoś tak niespecjalnie sobie z tym akurat elementem radzi.
Początek – pozornie bardzo fajny, po Mrozowemu sprawnie napisany, po Mrozowemu wciągający, jednocześnie jednak czytając go ciągle i ciągle czułem, że to wszystko idzie w jakiś taki banał. Specyficzny-Mrozowy-Banał, podkreślmy to, nie idzie tu o jakiś zwykły banał :) Tyle razy już u Najpłodniejszego mieliśmy wciągające rozpoczęcia powieści, w trakcie których to rozpoczęć główny protagonista był władowywany w jakąś nieprzyjemną dlań sytuację, że tu aż chciało się westchnąć – „o, znowu to… i pewnie znów wszystko rozwiąże się banalnie i tak, że będzie widać, że nie było na tę opowieść wielkiego pomysłu”. Z drugiej jednak strony autor zdawał się wygrywać swoje, dwója prawników jechała z Warszawy, mogliśmy się mimo wszystko zastanawiać ocb z zachowaniem Forsta, jaką to nasz dzielny komisarz skrywa tym razem tajemnicę, pojawił się wątek Goralenvolk, na wprowadzeniu którego wyraźnie bardzo, ale to bardzo pisarzowi zależało, powidoki dwóch czołowych antagonistów z obu krzyżujących się w tym tomie serii coraz wyraźniej majaczyły nam na horyzoncie. Najsłabiej może wychodziły zwroty akcji (to nazwisko aż tak wiele znaczyło? i równie wiele znaczyłoby dla kogokolwiek poza nimi, serio?) wciąż jednak były to naprawdę górne stany Remkowej normy. Do tego stopnia zresztą, że miałem wtedy zamiar napisać w tej recce, że tak, jak fanem Chyłki i jej przygód nie jestem, tak dzięki „Widmie…” przypomniałem sobie, jak sprawny potrafi był Najpłodniejszy, gdy tylko trochę odstawi warszawską prawniczkę w tło.
A potem nadszedł środek tekstu. Ten, w którym Pan Psychopata robił swoje panpsychopacie rzeczy. Nudny, niewciągający, nietrzymający w napięciu. Niby ciężko popsuć taką sekwencję, jaką Mróz nam w nim na tym etapie zafundował, niby została ona stworzona, by trzymać czytelników za buźki – ale nijak nie trzymała. Nawet To-Dramatyczne-Wydarzenie wybrzmiało o wiele mniej wyraźnie niż powinno. Tak, to tu najwyraźniej objawiły się te wzmiankowane wyżej problemy z timingiem powieści, ten etap testu zajmuje naprawdę dużo miejsca, kilku godzinom pisarz poświęca tyle samo stron co wcześniej kilku dniom – i nijak nie jest ono tego warte.
Najbardziej swoją drogą ucierpiał w tym wszystkim element, na którym Mrozowi wyraźnie bardzo zależało: interakcje na linii Chyłka – Osica. Celowo pominąłem tę kwestię w drugim akapicie, by tym wyraźniej podkreślić ją teraz – tam to się całkiem udawało, przeciwstawienie obu osobowości grało, bawiliśmy się spięciami między nim. W tym momencie zaś to zanikło. Nie ma wymian zdań, nie ma przytyków, docinków i „kto się czubi...”. Rzucało się to w oczy tym wyraźniej, że Najpłodniejszy nie zapomniał o nich i jak najbardziej usiłował coś takiego tu pisać. I wyszło bardzo źle, nieciekawie i totalnie bez ikry.
Trzeci etap powieści jakoś tam to wszystko ratuje. Czujemy atmosferę jaka towarzyszy naszym bohaterom po zakończeniu poprzedzających go wydarzeń, temperatura relacji między nimi jest naprawdę w porządku. Aura uspokojenia i powrotu świata na w miarę właściwe tory otacza to wszystko i my to kupujemy.
I wreszcie etap czwarty, zakończenie sensu stricto. Wiecie co, wtedy nader wyraźnie dotarła do mnie pewna myśl: czasem jest tak, że w finale kryminału/thrillera autor wyjaśnia nam to, co się działo wcześniej, czasem zaś tak, że tłumaczy nam się z tego, co zrobił. I to stanowczo był ten drugi wypadek, tu mieliśmy do czynienia z tłumaczeniem się. I takim dosłownym (tak, Remek wprost opowiadał nam co się działo z postaciami i doprowadziło ich do stanu z powieści), ale i takim głębszym, w większym stopniu tyczącym istoty świata wykreowanego w „Widmie Brockenu”.
Ej, czemu ja daję temu aż 7/10? Przy tylu zastrzeżeniach i krytycznych myślach? Cóż, chyba po prostu stęskniłem się za Forstem i Osicą, za atmosferą gór (była dobrze oddana, fakt, choć to, że nagle wszystkie postacie, także te w przeszłości pokiereszowane i takie o których wprost słyszeliśmy z ust lekarzy, że sport w ich wypadku nie wchodzi już w grę, tu nagle łażą w zimie po trudnych szlakach mocno bawił) i tą standardową Remkową lekkością z początku tekstu.
PS: Karolina Siarkowska to mocno ogólnopolska pani prokurator. Jest z Poznania, po kilku przegranych sprawach awansowała (sic) do Warszawy, ale może też zadziałać na Podhalu, jeśli trzeba :)