BZDURY W DOBREJ MASCE
Pyskata prawniczka i jej średnio rozgarnięty aplikant – to na tle innych bohaterów polskich powieści kryminalnych dość barwny, choć momentami irytujący duet. Na tyle jednak intrygujący, żeby dać się wciągnąć ich historię i z dużym zaciekawieniem oczekiwać, jak to się wszystko zakończy. I to jest, niestety, w tym wszystkim najgorsze.
Ten mój problem z autorem pojawił się już wcześniej, po lekturze „Ekspozycji” – zostałam profesjonalnie złapana dość wartko prowadzoną narracją, a kiedy doszło do wyjaśnienia o co właściwie chodzi – umiejętnie do tej pory nadmuchiwany balon pękł. O ile jednak w przypadku przygód komisarza Forsta poziom absurdu sięgnął zenitu, to tu obserwujemy zjawisko trochę odwrotne. Perypetie głównych śledczych - prawników zdają się być mocno osadzone w realiach, a ja, jako prawniczy laik, odnoszę wrażenie, że autor porusza się po rejonach, które dobrze zna. Być może prawnicy procesowi natychmiast by mnie z błędu wyprowadzili, ale nie o to chodzi. To w końcu fikcja literacka, pewna dowolność w granicach prawdopodobieństwa jest uzasadniona, szczególnie, kiedy dla dobra akcji trzeba skrócić okresy między rozprawami. Oczywiście można by się czepiać, że sędzia nigdy nie zwróci się do obrońcy po nazwisku, ani nie powie „pani adwokat”, a adwokat nie wyrazi się o kobiecie sędzi - „sędzina”, ale to raczej uwaga do redaktora, którego pewnie powieść tak wciągnęła, że czytał nieuważnie, albo za bardzo zaufał autor...