Słyszałam, że książka jest dobra. Słyszałam, że styl lekki i czyta się szybko. Słyszałam, że dobrze nakreślone postaci zyskują sympatię, a główna bohaterka to już naprawdę superbabka – bezpośrednia, bezkompromisowa, o sarkastycznym poczuciu humoru. Słyszałam, że jeśli wezmę książkę do ręki wieczorem, to nocka zarwana...
No to wzięłam do ręki i zaczęłam czytać. I co? – i nic. Nie poczułam iskry bożej.
Po pierwsze: fakt, czyta się szybko, jest dużo dialogów, ale nawet dynamiczne dialogi, gdy są przejaskrawione, w dodatku w powtarzalnej dominująco-kontrolującej konwencji (patrz: twardziele roszczą sobie, wymagają, groźnie spoglądają) stają się nudnawe.
Po drugie: postaci są przerysowane, a Chyłka po prostu karykaturalna. Pije na potęgę i przeklina jak szewc. Co chwila kupuje tequilę i wypija natychmiast. Pije w biurze, w barze, w publicznej toalecie, do domu wraca, żeby zasnąć w upojeniu...
No nie wiem, ale chyba przez autora – Boże, chwalić! – przemawia brak doświadczenia w tej dziedzinie? Przecież Chyłka nie powinna
być w stanie poruszać się o własnych siłach, a co dopiero tryskać wigorem i sprawnością psychofizyczną! Aczkolwiek ja tam doświadczeniem nie chcę imponować... ;)
Po trzecie: czuje się pewną nieporadność narracji. Nieudolne scalanie dialogów, jakąś sztuczność. Siłowe zastępowanie imion (celem unikania powtórzeń – ok, ale celem ukwiecania – błagam, nie!) określeniami "aplikant", "patron", "imienny partner" brzmiało topornie.
A ju...