Ej, czemu to było takie niezredagowane? Wiadomo, dziełkom Mroza nieraz zdarzało się cierpieć na tę przypadłość już wcześniej, ale tu ta cecha występuje w takim natężeniu, że naprawdę zwraca to uwagę. Poczynając od takich najbardziej podstawowych kwestii (reportaż Zygzaka poświęcony sprawie, znaleziony przez Chyłkę na stronie NSI, jest raz pisany, raz zrobiony w formie audiowizualnej, Iwański z początku jest napakowany nawet bardziej niż Rabant, by po chwili ustępować mu mocno pod tym względem), poprzez tylko nieco mniej rzucające się w oczy (Paterborn ot tak wraca z Jeleniej Góry do Warszawy, choć poprzedni tom dość mocno sugerował, że dotknęła go dożywotnia karna zsyłka, Kormak chodzi po kancelarii bez śladu traumatycznych przeżyć z tegoż tomu), aż po sprawy zupełnie zasadnicze dla fabuły.
Tak, nie da się ukryć, multum rzeczy się w niej nie trzyma kupy i to właśnie na poziomie konstrukcyjnym. Początkowa (swoją drogą to nawet nie aż taka początkowa, to zdaje się zajęło chyba ze trzydzieści procent otwierającego tę pozycję tekstu) zmyłka Judytowa jest po prostu denna. I tyle. Co by nie mówić, Najpłodniejszy akurat to zawsze potrafił. Umiał zmylić czytelnika, zaskoczyć go rozwojem wypadków tak, że ów odbiorca danej powieści dochodził po wszystkim do wniosku, że mógł ten rozwój przewidzieć. No to tu jest to zrobione tak bardzo „na odwal się”, tak bardzo po linii najmniejszego oporu, że aż się trochę wierzyć nie chce. I później cała powieść wygląda podobnie – Chyłka i Zordon jednak mogą wystąpić przeciwko sobie w sądzie bo tak, bo to autorowi pasował, choć wcześniej nie mogli. Argument z zeznań wspólnej przyjaciółki (czy raczej „przyjaciółki”) procesującej się parki, z początku przedstawiony jako coś nader ważnego i omalże rozstrzygającego ich sprawę potem, już na sali sądowej, miga przez moment i tyle go widzimy. Samo wysypanie się winnej postaci w finale jest zwyczajnie niedorzeczne. Itd.
Zresztą popatrzmy moment na konstrukcję „Werdyktu” pojmowaną tak naj, najbardziej ściśle. Całą końcówkę sprawy, to, jak się wszystko rozstrzygnęło, mamy po prostu podaną w dialogu naszego prawniczego małżeństwa, opowiadającego sobie o tym, co się wydarzyło, the end. Znowuż – Najpłodniejszy nie miał przecież nigdy specjalnych problemów konstrukcyjnych, prawda? A tu – nieradzenie sobie, linia najmniejszego oporu, na odpierdol, serio.
Chyba coś tu kogoś przerosło… Chyba Remek, opisując dwie de facto sprawy + intrygę wewnątrzkancelaryjną + szykując duży crossover z serią Forstową, poległ w morzu rzeczy, o których trzeba było myśleć, które trzeba było rozplanowywać i przelewać na karty WORDa. Nawiasem mówiąc… tak, dobrze się domyślacie, opisując dwie sprawy tak, że naprawdę często nie do końca wiedzieliśmy co się na kartach powieści dzieje, kto oskarża, kto się broni itd. oraz opisując wyjątkowo denną intrygę wewnątrzkancelaryjną.
No i dorzućmy na koniec jeszcze jedną rzecz, na której Mróz się tu mocno poślizgnął, najwyraźniej nie radząc sobie z ilością spraw. Mamy w książce wprowadzone aż trzy nowe postacie, postacie, które być może miały mieć spore znaczenie dla całego rozwoju tego cyklu i które na pewno miały w zamyśle Najpłodniejszego być charakterystycznymi i przyciągającymi uwagę. I nie wyszło, są wszyscy troje, ewidentnie wbrew ambicjom autora, po prostu mdli.
Jedna z gorszych powieści Mroza, szkoda, serio, bo potencjał był.
Nawiasem mówiąc ciekawie przedstawiało się to, jak Remek chciał to wszystko ratować wrzucając, głównie na początku tekstu (już na etapie redakcji?) kupę śmiesznostek i aluzji (nawet siedemdziesiąt milionów przetracone na wybory, które się nie odbyły się pojawiło :) , no i Magdalena Cielecka herself). Okej, było w miarę fajnie, aluzyjnie właśnie i… tyle.
PS: Swoją drogą motto użyte przez Najpłodniejszego dwa tomy temu, „Inter arma silent leges”, chyba jednak bardziej pasowałoby tutaj :)