Wjechałabym dzisiaj w kobitę. W faceta też, ale w babę bardziej, bo weszła mi praktycznie pod koła.
Tak se. Z trawniczka prosto na ulicę. Mało tego - rozbiłabym swój samochód, ich przy okazji też a wina formalnie byłaby moja, bo niewiele brakowało, bym wjechała im centralnie w kuper. Czemu?
Bo państwo zatrzymali się dokładnie w szczycie zakrętu, żeby zapalić pod przydrożnym krzyżem znicza synusiowi, który zginął w tym miejscu kilka lat wcześniej.* Nikomu nic się nie stało tylko dlatego, że podjeżdżając do zakrętu Józefina chwyciła focha i zamiast siły lwa miała wówczas moc ciepłego gluta. Silnik zachechłał i zgasł, samochód stanął w miejscu a mnie zrobiło się ciemno w oczach.
Państwo z punktu zaczęli drzeć chapy, że kto mnie uczył prowadzić, oni tu przyjechali do syna itd, itp. Ja na to, że wiem, jak to z ich synem było i że tym sposobem szybko do niego dołączą, tylko czemu ja mam za to siedzieć. Pani, sczerwieniała na twarzy zaczęła się nakręcać, gdzieś w dyskusji padło słowo "policja" i facet jakby spokorniał. Zagonił swoją połówkę do samochodu i odjechali.
Ale jeśli nie samochodem - w tamtej chwili, mogłabym zabić tych dwoje gołymi rękami.
*) Młody kozak drifftował, wypadł z drogi i owinął się wkoło słupa.