Ósmego lutego choroba teścia przybrała formę, w której całkowicie traci się kontakt z rzeczywistością a wiązanie na oddziale zamkniętym jest wymuszoną koniecznością.
Trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz patrząc, jak człowiek, który był mi ojcem, do którego mówiłam "tato", zmienia się w bezmyślną masę napędzaną nieopanowaną agresją.
Don Kichot walczył z wiatrakami kopią, teść pacyfikował rodzinne baby suszarką z rozwieszonym praniem. Ja "tylko" leczę pęknięte żebro, zespół utytułowanych specjalistów w imieniu nie mniej uznanej placówki medycznej robi co może, by teściowa zachowała widzenie w jednym oku.
Co z drugim - będziemy wiedzieć po operacji.
Trudno jest też zachować spokój i kamienną twarz wydeptując ścieżki od drzwi do drzwi po instytucjach bo papier, bo wniosek, bo formalności...
Ósmego marca u mojej babci zdiagnozowano nowotwór ślinianek.
Trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz, gdy wszystko w środku wyje, bo jedyne co można, to czekać na koniec i objąć chorą leczeniem paliatywnym.
Trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz gdy widzę, jak moja własna matka zmienia się w upiora i bez ostrzeżenia włazi mi prosto pod koła. Rozumiem, że jej ciężko, bo może tylko patrzeć jak jej matka umiera, ale na litość...! Gdybym nie zaczęła zwalniać, bo nie byłam pewna czy ona to ona - zabiłabym ją jak nic, bo nie było opcji - nie zdążyłabym zahamować.
Opierniczyłam jak beczkę po smole. Zero reakcji.
Lecz trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz, gdy trzęsą się ręce, zamiast kolan mieć kłęby waty i jednocześnie prowadzić pojazd mechaniczny. Gdyby nie wsparcie TŻ - u szwagierki zwaliłabym się z siedzenia bezpośrednio na glebę.
Trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz, gdy do rozmowy nad papierologią dla teścia wpieprza się X ze słowami: "Ale wiesz, moja wnusia ona to jest dopiero chora! Bo jej cukrzyca..."
Nie wytrzymałam. Pękłam.
Panie negocjowalnej miłości na zakrętach wzbiły się pod samo niebo, echo poszło po lesie, ptaki zamilkły a wystraszone psy uciekły do budy. A ja się darłam.
Za wszystko:
Za teścia z Alzheimerem, zbyt niebezpiecznego dla otoczenia, by bez bezpośredniego nakazu z zewnątrz umieścić go w specjalistycznym ośrodku.
Za babcię, którą za długie i ciężkie życie czeka długie i ciężkie umieranie. Za moją mamę, która musi na to patrzeć.
Za męża przeniesionego z kontraktu w Pipidówce Większej do Zapiździ Mniejszej bez bodajże kilku godzin urlopu.
Za teściową, co do której spełniają się nasze najczarniejsze scenariusze.
I za szwagierkę, która musi znosić świętojebliwe najazdy X z przyjemnym wyrazem twarzy.
Wreszcie - za pieprzenie X, bo w tym wszystkim choroba jej wnusi, z całym szacunkiem, ale to zwyczajny śmiech.
Bo czymże jest cukrzyca, nawet insulinowa przy postępującym zwyrodnieniu mózgu czy choroba nowotworowa w rodzinie, gdzie każdy, do trzech pokoleń wstecz, ma własną przeszłość onkologiczną?
Równie dobrze może ponarzekać, że wyskoczył jej pypeć na d... Efekt będzie ten sam.
Dziewczyna żyje, ma się dobrze. Nam niebo wali się na głowy.
Puenty nie będzie.
Gdyż trudno jest zachować niewzruszony spokój i kamienną twarz, gdy nawet okolicznościowy reset systemu nie daje rezultatów, bo uchowała się ostatnia trzeźwa szara komórka, która - cholera - nie zgasiła na czas światła.