Prawie każda dłuższa seria staje się na pewnym etapie monotonna i czyta się ją raczej z sentymentu niż ze względu na porywającą akcję, bo na nią się zwyczajnie już nie liczy. Oczywiście sięgam po tasiemce, przywiązuję się do bohaterów i do samych autorów, jednak w okolicach dziesiątego tomu zaczynam się szykować na pożegnanie, które z reguły nie następuje.
"Fatum" to jedenasty tom cyklu, od którego zaczęła się imponująca kariera Maxa Czornyja. Do dziś pamiętam jak zachwyciłam się "Grzechem" od pierwszych stron i muszę przyznać, że pierwsze trzy części dotyczące sprawy Cztery Iksa nadal uważam za najlepsze książki autora. Potem była już istna sinusoida, ale nie będę ukrywać, że i tym razem Czornyjowi udało się mnie zachwycić.
Po pierwszych recenzjach nastawiałam się w sumie na koniec serii, zresztą sama po dziesiątym tomie uważałam, że to najwyższy moment, by postawić już ostatnią kropkę. Tymczasem "Fatum" okazało się być końcem pewnego wątku, ale też i początkiem. Nie sądzę, by autor wprowadzał tu nową bohaterkę tylko po to, by zaraz trzeba było ją pożegnać. Sofia Dmitris od razu przypadła mi do gustu, lubię kobiety, które wkraczają w męski świat bez kompleksów.
Intryga kryminalna była porażająca. A ja pożerałam kolejne strony, by poznać jej finał. Dawno nie czytałam czegoś tak obrzydliwego jak opisy, których autor tutaj nie szczędził. To jedna z takich książek, po których mam to rzadkie przekonanie, że pora na chwilę oddechu od kryminałów, ...