Porucznik Reginald Gilford nie wierzył własnym oczom. Obły, przybrudzony ropą dziób HMS ?Narwhal? powoli, niemalże delikatnie roztrącał unoszące się na wodzie szczątki, których było pełno aż po zasnuty dymami horyzont. Gilford patrzył na połamane deski, na poły zanurzone skrzynki i baryłki oraz plamy mazutu, lecz nie dopuszczał tego widoku do siebie. Wykrzywiał pogardliwie usta, a w głębi ducha wmawiał sobie, że to jakiś złośliwy bóg gdzieś wysoko pstryknął palcami i tym oto sposobem przeniósł okręt podwodny Jego Królewskiej Mości na czarne wody rzeki Styks. Niekiedy jednak w owej makabrycznej zupie odnajdowali ludzkie skwarki. Zwęglone, oblepione ropą strzępy, które jeszcze niedawno żyły, a teraz dryfowały z prądem nadal uczepione tratew bądź podtrzymywane pasami kamizelek ratunkowych. Bladzi marynarze o oczach za-puchniętych od płaczu stawali wówczas u nasady kiosku uzbrojeni w bosaki i przyciągali zwłoki w pobliże burty, by ochrypłymi, nienaturalnymi głosami wyczytać z pasa nazwę okrętu bądź statku. ?Dunwich?, ?City of Mandalay?, ?Omala?, ?Plumleaf?, HMS ?Shefeld?, HMS ?Basilisk?, HMS ?Wrestler?... Wtedy Reginald Gilford zaczynał wierzyć. Strzępy komunikatów wychwyconych przez okrętową radiostację po wynurzeniu powiedziały im tylko tyle, że po atlantyckiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej nie ma już żadnych okrętów Royal Navy ani statków marynarki handlowej. Ocalałe jednostki umknęły na Maltę bądź ku portom francuskim, gdzie panował teraz niewyobrażalny chaos, zaś los tych, które próbowały swego szczęścia na wodach Atlantyku, był jasny dla każdego, kto tylko wyszedł na pomost ?Narwhala?. Nawet zupełny laik w dziedzinie walk morskich szybko doszedłby do wniosku, że dańscy marynarze i piloci urządzili sobie bezkarne łowy na okręty spod bandery Union Jack. Nie trzeba było też być prorokiem, by wiedzieć, że Gibraltar, potężna baza Royal Navy, słynne Słupy Herkulesa strzegące wejścia na Morze Śródziemne, przeszły do historii. Morze było martwe, a popołudniowe słońce przyćmione ciemnymi dymami znad skrytej za horyzontem bazy z całkowitą obojętnością wyodrębniało coraz to kolejne szczegóły masakry. Dryfujący gumowy ponton, którego burty obsadzały morskie ptaki wydziobujące coś ze środka. Niewielki drobnicowiec, który wyglądał na nietknięty, a dopiero z bliska okazał się spalonym do cna wrakiem. Przytulone do tratwy ratunkowej ciało pozbawione głowy. Dziecięcy tornister.