Ok, pora ostatecznie zamknąć temat "Kukułczych jaj z Midwich" Johna Wyndhama – raczej skromnych rozmiarów powieści z lat '50, o której po raz pierwszy pisałem w sierpniu br. Nadal twierdzę, że to literacki średniak, choć z nowatorskim pomysłem na inwazję. Mimo to, sama opowieść (być może po części była to wina tłumacza, ciężko mi ocenić) była miałka, często naiwna, ale za to mocno przesiąknięta rządową propagandą. W pierwszych dwóch ekranizacjach ten propagandowy wydźwięk również był słyszalny: "rząd chce twojego dobra, poddaj się mu i bądź posłuszny" i tego typu bzdety. Zresztą o tych filmach już pisałem, więc nie ma sensu się do nich cofać. Dziś pogadajmy sobie o całkiem nowej produkcji opartej na książce Wyndhama. Szanowni Państwo poznajcie serial "Kukułcze jaja z Midwich" od SkyMax.
Gdy zobaczyłem pierwsze zdjęcia z tego serialu, pomyślałem: "a gdzie te białe głowy? co się z nimi stało?" i powiem szczerze byłem trochę sceptycznie nastawiony. Wiecie, powieść "Kukułcze jaja z Midwich" i filmy "Wioska przeklętych" miały wyraźny schemat: małe miasteczko, pewnego dnia wszyscy tracą przytomność, po jakimś czasie ją odzyskują i okazuje się, że część kobiet zaszło w ciążę, by później urodzić jednakowe blondwłose białe dzieciaki. W nowej adaptacji postawiono na różnorodność tych dzieciaków, co akurat w tym przypadku ma to sens, bo przecież dzisiejsza Wielka Brytania (akacja serialu, podobnie jak powieści, dzieje się właśnie tam), ma już niewiele wspólnego z Wielką Brytanią sprzed 70-80 lat. Mamy więc dzieci o różnym kolorze skóry i włosach, a także urodzone zarówno w rodzinach tradycyjnych, jak i – co stanowi mniejszość – jednopłciowych, przy czym ta tzw. "poprawność polityczna" nie jest tak nachalna i chamska, jak choćby w netflixowym "Wiedźminie" czy nowych produkcjach Disneya. Tu nie miałem wrażenia, że to co widzę, to wciskanie na siłę i bez głębszych przemyśleń, czarnych, gejów i muzułmanów. Twórcy zrobili to, tak jak być powinno i tego powinni się uczyć ci wszyscy showrunnerzy streamingowych seriali. W "Kukułczych jajach z Midwich" różnorodność jest rzeczą naturalną i nikt tu nikomu nie narzuca swojego światopoglądu. Scenarzysta David Farr skupia się za to na samej historii niezwykłych dzieci. Dostajemy naprawdę ciekawą i wciągającą opowieść. Opowieść, która jest bardzo luźno powiązana z książką. Właściwie z powieści zaczerpnięto jedynie ogólny zarys, cały środek jest już autorskim dziełem twórcy serialu. A ten ogląda się bardzo dobrze, zresztą w moim odczuciu, to najlepsza adaptacja powieści Wyndhama jaka wyszła. Mamy tu zarówno wielowątkową fabułę, jak i ciekawie skonstruowanych bohaterów, mamy też tajemnice i rząd, który raczej przeszkadza, knuje i jest przeciwko obywatelom, niż mu służy, czyli twórcy i w tym przypadku nie idą w tanią propagandę, jak to zrobił chociażby Wyndham w swojej powieści.
Siedmioodcinkowy sezon tworzy zamkniętą całość, choć pozostaje lekko uchylona furtka do drugiego sezonu, choć ten, według mnie, jest niepotrzebny. Historia została opowiedziana i nie ma sensu ciągnąć jej dalej. "Kukułcze jaja z Midwich" (aka "Kukułki z Midwich") to serial bardzo dobry, który obejrzałem z wielką przyjemnością. A zatem: polecam.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Mario Puzo w 1984 r. wydał powieść "Sycylijczyk" opartą częściowo na biografii Salvatore Gulliana – legendarnego Janosika z Montelepre, a trochę będącą sequelem "Ojca chrzestnego". Trzy lata później wytwórnia 20th Century Fox postanowiła przenieść tę książkę na ekran, ale - w mojej ocenie - ponieśli wielką porażkę. Zaczęło się już na etapie scenariusza. Mam wrażenie, że panowie Gore Vidal i Steve Shagan, nie do końca zrozumieli tekst źródłowy i stworzyli podstawę do nakręcenia mało ambitnego filmu akcji, z elementami dramatu. Puzo napisał świetną, głęboką i przemyślaną powieść, która chwyta za serce i daje do myślenia, scenarzyści jednak zakopali tę głębię czyniąc jednocześnie z głównego bohatera zupełnie inną postać. Z oddanego sprawie i ludziom, kochającego syna i mężczyznę, zrobili bucowatego fircyka, który kradnie i zabija, bo go to kręci. Dochodzi nawet do tego, że mówi – choć tylko w formie żartu – że zabił swoich rodziców i faktycznie w filmie ich nie ma, w książce natomiast żyją i odkrywają wielką rolę w całej opowieści, w mitologii Gulliana. I wydawać by się mogło, że chociaż reżyser Michael Cimino będzie stanowić atut "Sycylijczyka", miał przecież za sobą legendarnego "Łowcę jeleni", ale i tu mamy klops, bowiem całość sprawia wrażenie niskobudżetowego filmu telewizyjnego, a nie produkcji kinowej z budżetem 16,5 mln $ ("Ojciec chrzestny" miał do dyspozycji zaledwie 6 baniek).
Na domiar złego dostajemy Christophera Lamberta w roli Gulliana. Lambert to drewno, facet o jednym wyrazie twarzy i w "Sycylijczyku" wcale nie jest lepszy, a w połączeniu z kiepskim scenariuszem dostajemy postać miałką, nijaką i bez jakiejkolwiek głębi. Film generalnie słaby, wykastrowany ze wszystkiego, co było wartościowe w powieści. Pozostała jedynie hollywoodzka wydmuszka, której nie warto poświęcić 2,5h swojego życia. Ja to zrobiłem. Wy już nie musicie.
💀💀❌❌❌❌❌❌❌❌ 2/10
"Wioskę przeklętych" z 1960 roku po raz pierwszy widziałem lata temu na nieistniejącym już kanale TCM. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ekranizacja książki "Kukułcze jaja z Midwich" Johna Wyndhama. Wtedy znałem jedynie amerykański remake z 1995 roku w reżyserii Johna Carpentera, o którym pisałem Wam jakiś czas temu. Dziś skupmy się jednak na pierwszej ekranizacji, której twórcą jest niemiecki reżyser Wolf Rilla. Sam film został jednak wyprodukowany przez Brytyjczyków, co się nawet spina z książką, bowiem Wyndham też Brytyjczykiem był, a książkowe miasteczko Midwich również ulokowane było gdzieś na terenie zjednoczonego królestwa.
"Wioska przeklętych" Rilla, powstała w trzy lata po premierze powieści i – w przeciwieństwie do amerykańskiej produkcji z lat '90 – jest dość wierną jej ekranizacją. Powiem więcej: film jest lepszy od książki, bowiem sprawia wrażenie opowieści bardziej spójnej, mniej chaotycznej i ciekawiej opowiedzianej. Nie mam pojęcia czy to wina polskiego tłumaczenia czy stylu Wyndhama, ale "Kukułcze jaja z Midwich" niezbyt przypadły mi do gustu. I o ile sam pomysł na historię jest naprawdę niezły (na tyle niezły, że wciąż sięgają po niego filmowcy) o tyle samo wykonanie... W przypadku książki, trochę się wynudziłem, choć to nie jest szczególnie długa opowieść. Film z 1960 r trwa coś koło 80 minut, ale Rilla i Silliphant, którzy odpowiadali za scenariusz, jakoś to wszystko zgrabnie skondensowali. Jasne, z perspektywy dzisiejszego widza, tzw. "efekty specjalne" bawią, a nie wprawiają w zachwyt, a sposób uchwycenia całości ma w sobie coś ze sztuki teatralnej, ale ma to swój urok, podobnie jak czarno-biały obraz. Wiecie, to taki film w sam raz na jakieś senne niedzielne przedpołudnie. Ten horror z pewnością nie straszy, ale sprawia, że człowiek miło spędza z nim czas.
Co ciekawe 3 lata później nakręcono sequel zatytułowany "Dzieci przeklętych", ale to produkcja, którą zdecydowanie można sobie darować.
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10
Nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja mam do niektórych filmów sentyment, nawet jeśli po latach dochodzę do wniosku, że nie jest to najlepsze kino. Jednym z takich obrazów jest "Wioska przeklętych" Johna Carpentera z 1995 roku. Tak, tego Carpentera, który dał nam "Halloween", "Coś", "Oni żyją", "Mgłę" "Christine" czy "W paszczy szaleństwa". Jako nastolatek uwielbiałem jego filmy i razem z Wesem Cravenen to byli tacy moi dwaj mistrzowie gatunku.
Dopiero w tym roku dowiedziałem się, że "Wioska przeklętych" została oparta na noweli Johna Wyndhama "Kukułcze jaja z Midwich". Odszukałem tę książkę w jednym z internetowych antykwariatów i miałem okazję ją przeczytać oraz omówić na Mrocznych Stronach. Przy tej okazji przypomniałem też sobie film Carpentera i wiecie co... "Wioska przeklętych" to jedna z najluźniejszych adaptacji jakie kiedykolwiek widziałem. Serio. Tu nie zgadzają się nawet imiona bohaterów, a z samej noweli został jedynie motyw dzieciaków o blond włosach i to, że kontrolują umysł, a także okoliczności w jakich zostały poczęte i mniej więcej finał całej opowieści. Cała reszta została mocno zmieniona, za co należy winić Stevena Stieberta i Larry'ego Sulkisa – scenarzystów tej produkcji. W sumie wyszedł z tego taki klasyczny horror klasy B lat '90, w którym scenariusz nie jest aż taki ważny. W końcu chodzi o to, aby w pokazowy i różnorodny sposób zadać śmierć. I żeby nie było, "Wioskę przeklętych" po latach wciąż oglądało mi się znacznie lepiej niż czytało książkę. Uważam, że "Kukułcze jaja z Midwich" to nowela poniżej średniaka, ale film Carpentera na tle jego poprzednich dzieł, również wypada blado – bardzo średnio. Obraz ten nieco ratuje przyzwoita obsada na czele z Christopherem Reeve, Kirstie Alley i Lindą Kozlowski, którzy w latach '90 byli bardzo popularni oraz niezła muzyka, ale ja generalnie lubię ścieżki dźwiękowe Johna Carpentera (tak, facet oprócz reżyserowania i pisania scenariuszy, komponował też muzykę do swoich filmów).
No dobra, "Wioska przeklętych" to średniak – już to ustaliliśmy – ale mimo te uważam, że wart poznania. 😉
💀💀💀💀💀❌❌❌❌❌ 5/10
Dobra, miejmy już temat „Lśnienia” za sobą. Stephen King od dnia premiery filmu Stanleya Kubricka, psioczył na ten obraz, uznając za zbyt oderwany od jego książki. W konsekwencji w 1997 roku nakręcił swoją własną wersję „Lśnienia” – trwający blisko 5h i podzielony na 3 części miniserial zrealizowany dla ABC. Scenariusz napisał sam King, a za kamerą stanął Mick Garris, można rzec: „nadworny reżyser prozy Króla Horroru”. Dlaczego? Ano dlatego, że wyreżyserował – jeśli dobrze policzyłem – aż 7 filmów opartych na powieściach i opowiadaniach Kinga. Filmów pozostawiających wiele do życzenia.
Nie inaczej jest w przypadku „Lśnienie” z 1997 roku, które wizualnie faktycznie wypada słabiutko na tle dzieła Kubricka. To nie ta liga, nie te pieniądze, co, niestety, widać. Najmocniejszą stroną jest scenariusz Kinga, który naprawdę zadbał o psychologię postaci, który sprawił, że bohaterowie mają coś do powiedzenia i nie są papierowi. King mocno się trzyma swojej książki i jego scenariusz jest – w moim przekonaniu – znacznie lepszy niż Kubricka. Wszystko inne jednak jest tu mocno przeciętne. W ogóle nie czuć klimatu grozy, Steven Weber wcielający się w rolę Jacka Torrance'a to marny aktor, który warsztatowo zwyczajnie sobie nie radzi, do tego dochodzą garażowe efekty specjalne i tanie zabiegi rodem z horrorów klasy B z lat '70 i '80. Ok, ma to swój urok i u kogoś takiego jak ja, wychowanego na kasetach VHS, wzbudzi to pewien rodzaj nostalgii, ale właściwie to wszystko. No dobra, Rebecca De Mornay jest lepsza od Shelley Duvall, ale i postać Wendy jest w miniserialu lepiej napisana, zresztą – jeśli mam być szczery – każda postać jest tu lepiej napisana.
„Lśnienie Stephena Kinga” – bo tak brzmi tłumaczenie tego obrazu – to klasyczna telewizyjna produkcja z lat '90, taki mocny przeciętniak, adresowany głównie dla fanów Kinga. Właściwie, to tylko do nich, bo fanom filmowego horroru byłoby pewnie ciężko wysiedzieć te 5h. Jeśli o mnie chodzi, ten tytuł traktuję jako ciekawostkę. Da się obejrzeć, ale bez zachwytów.
💀💀💀💀💀❌❌❌❌❌ 5/10
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10
Byłem 14-letnim gówniarzem, gdy w pewne słoneczne przedpołudnie leciałem do sąsiedniej dzielnicy, aby w dniu premiery "Lśnienia" na VHS zdobyć swój upragniony egzemplarz. Było to wyjątkowe wydanie. Film poprzedzał dokument z planu, a dźwięk i obraz odnowiono cyfrowo. Z tej renowacji można było się cieszyć dopiero, gdy film wylądował na nośniku DVD i być może już wtedy, w 2001 roku, była wersja na płycie, ale ja wówczas siedziałem jeszcze w kasetach wideo, więc na tym się skupię. Jako młody zapalony kinomaniak, oczywiście kojarzyłem nazwisko Kubricka, choć wtedy jeszcze nie widziałem żadnego Jego filmu. "Lśnienie" było pierwsze. Wiele lat później przeczytałem powieść Kinga i z wielkim zaskoczeniem odkryłem, jak bardzo Kubrick wspólnie z Diane Johnson, przerobili książkowy pierwowzór. Zarówno książka, jak i film są - w moim odczuciu - bardzo dobre, choć z różnych powodów. „Lśnienie” Kubricka opiera się głównie na doznaniach wizualnych. To horror w klasycznej konwencji, który ma za zadanie nas wystraszyć, w którym bohaterowie nie są aż tacy ważni. Weźmy chociażby Jacka Torrance'a: w powieści jest dokładnie opisana jego przemiana, jego postępujący obłęd stopniowo podsycany przez duchy hotelu Panorama. I nie od początku Jack był dupkiem. Zupełnie inaczej chwycili to Kubrick i Jack Nicholson, który wcielił się w rolę Torrance'a. W filmie, już od pierwszej sceny główny bohater to wredny chujek, a z biegiem czasu staje się tylko jeszcze większym wrednym chujkiem.
Kubrick i Johnson dokonali więcej uproszczeń i zmian, łącznie z samym zakończeniem, przez co ich „Lśnienie” należy traktować jako bardzo luźną adaptację powieści. Niemniej film jest świetnie zrealizowany, to naprawdę bardzo dobry horror, z pięknymi i mrocznymi zdjęciami, muzyką, no i całkiem przyzwoitą charakteryzacją. No dobra, Shelley Duvall jest mocno irytująca i sprawia wrażenie, jakby czmychnęła z planu jakiegoś paradokumentu, ale oprócz niej, nie ma się do kogo przyczepić. „Lśnienie” to niemal 2,5h solidnego horroru, który dobrze się zestarzał.
💀💀💀💀💀💀💀❌❌❌ 7/10
Druga część filmowej trylogii „Ojciec Chrzestny”, to jednocześnie sequel, prequel i ekranizacja „Ojca Chrzestnego” Maria Puzo. Ktoś teraz powie: bzdury pleciesz! „Ojciec Chrzestny II” nie jest ekranizacją „Ojca Chrzestnego”. No właśnie jest. Jest właściwie ekranizacją Księgi 3 dzieła Maria Puzo, w której poznajemy historię Vita Corleone od czasu, gdy żył jeszcze na Sycylii, przez jego ucieczkę do Ameryki, konflikt z Fanuccim, aż do zbudowania mafijnego imperium. Właśnie dlatego postanowiłem poględzić chwilę o tym filmie.
W porównaniu do pierwszej części, dwutorowość „Ojca Chrzestnego II” nadaje mu zupełnie innego rytmu i klimatu. Uwielbiam ten film, to ponad trzy godziny doskonałej fabuły, w której śledzimy dalsze losy Michaela Corleone i obserwujemy, jak coraz bardziej pochłania go mrok, aż do wstrząsającego finału, o którym może nie będę się rozpisywał, bo a nuż, widelec ktoś z Was nie oglądał i zepsuję mu zabawę. Ale tak, „Ojciec Chrzestny II” jest pod wieloma względami filmem mroczniejszym niż jedynka, ale jednocześnie bardziej chwytającym za serce. Głównie za sprawą retrospekcji z młodym Vito, którego dzieciństwo zostało brutalnie przerwane przez sycylijskiego szefa mafii. Cały wątek młodego Vito został właściwie zaczerpnięty z książki. To było dobre posunięcie, które nadało filmowi epickiego charakteru. Duet Coppola-Puzo, który sprawdził się przy pierwszej części, mam wrażenie, że przy drugiej dał z siebie równie dużo. Do tego dochodzi młody Robert De Niro w roli Vito Corleone i mocna ekipa z pierwszej części na czele z Alem Pacino, a gdy dodamy do tego wszystkiego przepiękne zdjęcia i muzykę, to zdamy sobie sprawę, jak to wszystkie idealnie ze sobą harmonizuje, jak do siebie pasuje, niczym kolejne bloki tworzące Wielką Piramidę.
Dla mnie „Ojciec Chrzestny” I i II to bezapelacyjne arcydzieła, do których wracam z wielką przyjemnością i wspólnie z książką wymieniam jako swoje ulubione pozycje. I to się chyba nie zmieni.
💀💀💀💀💀💀💀💀💀💀 10/10
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz obejrzałem „Ojca Chrzestnego”. Ale z pewnością byłem jeszcze wtedy gówniarzem i stałym bywalcem wypożyczalni kaset wideo, namiętnie oglądającym klasyki wszelkich gatunków. To właśnie wtedy, mając małe kilkanaście lat poznałem arcydzieło Francisa Forda Coppoli i było to wiele lat przed tym, nim sięgnąłem po książkę.
Wiem, że są tacy, którzy głoszą wyższość pierwszej części „The Godfather” nad drugą i na odwrót. Ja uważam, że zarówno pierwsza odsłona filmowej trylogii o Rodzinie Corleone, jak i druga to dzieła równie dobre, choć z różnych powodów. Tutaj, skupmy się na pierwszym „Ojcu Chrzestnym”. Coppola wspólnie z Puzo stworzyli scenariusz dość ściśle trzymający się powieści. Dobra, zrezygnowano z retrospekcji, okrojono kilka wątków, ale to akurat dobrze wpłynęło na obraz, czyniąc go spójnym i nastawionym na jeden główny wątek i jednego bohatera. Zarówno w powieści, jak i filmie, chodzi o przemianę Michaela Corleone, oczywiście w tle jest wojna między rodzinami mafijnymi, ale tym co napędza całość, co jest w końcu pretekstem do wielkiej wojny, jest właśnie to psychiczne przeobrażenie najmłodszego z synów Dona.
Jednak film, nawet z najbardziej idealnym scenariuszem, byłby niczym, gdyby nie aktorzy, scenografia, muzyka i zdjęcia. Marlon Brando przeszedł do historii właśnie jako Vito Corleone. Al Pacino dzięki roli Michaela stał się gwiazdą, a Coppola, choć kręcił w Hollywood od dekady, to właśnie „Ojciec Chrzestny” wywindował go do ścisłej czołówki. Dodajmy do tego wspaniały soundtrack Nina Roty, no i przepiękne, nastrojowe zdjęcia Gordona Willisa i arcydzieło gotowe.
„Ojciec Chrzestny” to film, do którego regularnie wracam i za każdym razem oglądanie tego obrazu sprawia mi wielką frajdę. Mimo iż widziałem go dziesiątki razy, wciąż mnie fascynuje i zachwyca. To zdecydowanie mój ulubiony film (na równi z „dwójką”) i ulubiona ekranizacja, ulubionej książki. A czy Ty widziałeś „Ojca Chrzestnego”? Co o nim myślisz?
💀💀💀💀💀💀💀💀💀💀 10/10
No dobra, miejmy to już za sobą. „Wielki kierowca” to ekranizacja kolejnej noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. O poprzednich dwóch („1922”, „Dobre małżeństwo”) nie miałem najlepszego zdania, więc i do tego filmu pochodziłem z dużą rezerwą. Ale wiecie co? „Wielki kierowca” wcale nie jest złym filmem. Ok, nie jest też jakimś wybitnym dziełem, ale został przyzwoicie nakręcony. "Wielki kierowca", to zresztą jedyny tekst z tego kingowego zbioru, który tak naprawdę nadawał się do adaptacji filmowej. Opowieść o brutalnie zgwałconej i prawie zamordowanej Tess Thorne, która pragnie zemścić się na swoim oprawcy jest wprawdzie do bólu schematyczna i przewidywalna, ale – no kurczę – dobrze się to oglądało (i czytało). Zarówno nowela Kinga, jak i jej ekranizacja trzymały w napięciu. Jasne, to tylko niskobudżetowy film telewizyjny, ale – może dlatego, że nie wymagał efektów specjalnych – został nakręcony tak, że w czasie oglądania nie piekły oczy.
„Dobre małżeństwo” to kolejna po „Wielkim kierowcy” ekranizacja noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. Ta konkretna historia opowiada o pewnej kobiecie, która odkrywa, że jej mąż jest seryjnym mordercą, którego ofiarami od lat padają kobiety. Scenariusz napisał sam King, z kolei za reżyserowanie zabrał się niejaki Peter Askin, dla którego „Dobre małżeństwo” było piątym i ostatnim obrazem w karierze. Sama historia, przedstawiona w konwencji thrillera, nie jest zła. Opowieść o seryjnym mordercy oczami jego żony, to pomysł mało eksploatowany. Chciałbym nawet powiedzieć: nowatorski, ale z ostrożności tego nie zrobię. W każdym razie pomysł nie jest zły i nowela, na motywach której powstała ta produkcja, jest warta poznania. Jednak film... Hmmm... Nie wiem czy kiedyś o tym wspominałem, ale uważam, że King nie ma szczęścia do Hollywood. W dużej mierze obrazy oparte na jego prozie, to telewizyjne, niskobudżetowe gnioty, które zostały zrealizowane na odpierd*l, w przekonaniu, że nazwisko Autora i tak przyciągnie miliony.
Najsłabszą stroną „Dobrego małżeństwa” jest jednak nie sama realizacja (choć i ta na reprezentuje szczególnie wysokiego poziomu) lecz aktorstwo. Joan Allen i Anthony LaPaglia, którzy grają tu pierwsze skrzypce, reprezentują poziom naszego „Klanu” czy innych tasiemców, gdzie aktor jest jak niewyspany pracownik fabryki, cierpiący na permanentnego kaca. Nowela miała swój klimat, ale jednocześnie jej fabuła, jak zresztą większość thrillerów, które opierają się na tajemnicach, jest jednorazówką. Raz przeczytasz i dobrze się bawisz, ale jeśli miałbyś przeczytać drugi raz, to... No od początku wiesz jak to się skończy, a przecież nie jest to arcydzieło, aby smakować każde słowo, więc... Moja rada: jeśli nie widziałeś filmu, a czytałeś książkę, to film możesz sobie odpuścić (100 minut życia zaoszczędzone), a jeśli nie czytałeś, to przeczytaj, a nie będziesz musiał oglądać filmu.
💀💀💀💀❌❌❌❌❌❌ 4/10
Nie wszystkie powieści, nowele czy opowiadania nadają się do ekranizacji. Może inaczej: nie wszystkie historie łatwo zekranizować i – mam takie wrażenie – że, nowela „1922” jest jedną z nich. To dość trudny tekst opowiadający o podsycanej nienawiści, morderstwie i zemście zza grobu. W noweli, którą znajdziecie w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc” Stephen King, w swoim starym dobrym stylu, buduje napięcie i aurę grozy. W filmie, niestety, tego nie ma. Co właściwie nie dziwi, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że scenariusz pisał średnio doświadczony pisarz kojarzony z niskobudżetowymi filmami klasy B.
No właśnie, bo scenariusz i reżyserię powierzono australijskiemu filmowcowi Zakowi Hilditch, który nigdy wcześniej nie tworzył kina grozy. To niestety widać. Scenariusz, na poziomie fabularnym, dość dokładnie odzwierciedla literacki pierwowzór. Jednak wersja emocjonalna, wyrażane przez postaci emocje, uczucia i klimat grozy, to jakieś kompletne nieporozumienie. Podobnie jak zbyt długie ujęcia, które mnie pieruńsko znużyły. Ale jakby tego było jeszcze mało, do w bonusie dostałem jeszcze irytującego i drewnianego Thomas Jane w roli głównej, z manierą „gwiazd” paradokumentów i karykaturalnym akcentem starego farmera Donalda. Ilekroć otwierał usta i krzywił gębę, zastanawiałem się czy ja jeszcze oglądam film Netflixa, czy jakimś cudem wskoczył mi amerykański odpowiednik „W-11”. Generalnie cała produkcja sprawia wrażenie niskobudżetowego filmu telewizyjnego. I mogę jedynie się domyślać, że Hilditch aspirował do stworzenia dramatu psychologicznego z elementami grozy, ale w rezultacie wyszedł film, który nie jest ani tym, ani tym. Ani nie zmusza do refleksji, ani nie straszy. A jedyne co tu przeraża, to nuda. Plus za stare samochody i kilka całkiem ładnych zdjęć, ale to właściwie wszystko, co mogę powiedzieć dobrego o tej produkcji. Czyli w sumie szkoda czasu, lepiej przeczytać nowelę.
💀💀💀❌❌❌❌❌❌❌ 3/10
Filmowy „Kontakt” mocno różni się od tego książkowego. Powieść Carla Sagana ze swoim mocno naukowym wydźwiękiem wydawała się opowieścią mało filmową, ale scenarzyści Michael Goldenberg i James V. Hart zrobili z tej historii coś genialnego. Zresztą Hart kilka lat wcześniej podobne cuda zrobił w „Draculi” Francisa Forda Coppoli. I choć książka Sagana to niezaprzeczalny klasyk i to bardzo znaczący, to jednak film odbieram znacznie lepiej niż powieść.
Historia Ellie, która od dziecka zadawała trudne pytania i szukała na nie odpowiedzi, by w dorosłym życiu poświęcić się na szukaniu we wszechświecie śladów pozaziemskich cywilizacji, na ekranie zyskała drugie życie. Scenarzyści zadbali o to, aby ta opowieść była bardziej filmowa i świetnie im to wyszło. Do tego „Kontakt” zrealizowany został przez Warner Bros w czasach, gdy ta wytwórnia jeszcze coś znaczyła i produkowała naprawdę wartościowe obrazy i wyreżyserowany przez jednego z moich ulubionych twórców – Roberta Zemeckisa, któremu zawdzięczam m.in. „Powrót do przyszłości”, „Forresta Gumpa” czy „Cast Away”. Dodajmy do tego genialną, jak zawsze, Jodie Foster w roli inteligentnej, nieustępliwej, pełnej determinacji dr Eleonor Arroway i młodego Matthew McConaughey w roli Palmera Jossa i mamy produkcję, którą, nawet po latach, świetnie się ogląda. Film jest dość długi, zwłaszcza jak na rok 1997, kiedy został wyprodukowany, ale upływu czasu w ogóle się nie czuje. Nie ma tu też zbędnych „fajerwerków”, z których przecież słyną wysokobudżetowe produkcje sf. Mamy za to opowieść o marzeniach, miłości i przezwyciężaniu przeciwności, czyli o tym, co w filmach uniwersalne i co zawsze z przyjemnością się ogląda.
💀💀💀💀💀💀💀💀❌❌ 8/10
📚 Recenzja książki
„Worek kości” z 2011 roku to dwuczęściowy film telewizyjny oparty na znakomitej powieści Stephena Kinga. Niestety, obraz w reżyserii Micka Garrisa i z kiepskim scenariuszem Matta Venne, którego filmografia składa się z kiczowatych sequeli kasowych horrorów, takich jak „Lustra”, „Głosy” czy „Postrach nocy”, nie powala ani jakością, ani poziomem grozy.
Historia pisarza Mike'a Noonana, który po tragicznej śmierci żony wraca w rodzinne strony, do domku nad jeziorem, została przez Venne mocno okrojona: część wątków pominięto, część nieco zmodyfikowano. I choć rozumiem, że całkiem spory materiał trzeba było upchnąć w niespełna 3 godzinach, jednak to właśnie scenariusz, moim zdaniem, jest najsłabszym ogniwem tej produkcji. Scenariusz + efekty specjalne rodem z B-horrorów lat '90 oraz Pierce Brosnan w roli głównej, którego dziwna maniera i jego mimika denerwują mnie od czasów Bonda. Niemniej irytująca jest tu także Melissa George, grająca rolę Mattie. Mattie w powieści była fajną dziewczyną z sąsiedztwa, tymczasem w filmie zachowuje się jak pusta kretynka, która kombinuje tylko jak tu przelecieć ulubionego pisarza. Najlepiej z całej obsady, wydaje się, że wypadła Deborah Groven, która w roli grubo popierdzielonej Rogette Whitmore była bardzo przekonująca, choć i ta postać została przez scenarzystę mocno spłycona i okrojona.
W filmowym „Worku kości” nie było zbyt dużo dolców i to, niestety widać. To klasyczna niskobudżetówka zrobiona dla telewizji z czasów przedstreamingowych. Nie jest to jednak film beznadziejny. Zwłaszcza druga część, braki scenariuszowe nadrabia akcją i trochę grozą, z tym że ta groza to bardziej taka Gęsia Skórka+, niż horror pełną gębą.
Jeśli nie czytaliście książki, to koniecznie nadróbcie zaległości, z kolei film... Hmmm... Film do obejrzenia, ale raczej jako ciekawostka.
💀💀💀💀❌❌❌❌❌❌ 4/10
West Point, rok 1830. Jeden z kadetów Amerykańskiej Akademii Wojskowej popełnia samobójstwo, a wkrótce jego ciało zostaje wykradzione i pozbawione serca. Dowództwo chcąc uniknąć skandalu i politycznych reperkusji angażuje w śledztwo emerytowanego konstabla Augustusa Landora. Ten, z pomocą kadeta Edgara Allana Poe, stara się rozwikłać zagadkę śmierci młodego mężczyzny oraz zbezczeszczenia jego zwłok...
Gdy pierwszy raz zajrzałem do powieści „Bielmo”, a było to jakoś tak w okolicach października, gdy Wydawnictwo Zysk i S-ka zaproponowało mi objęcie tego tytułu patronatem medialnym od razu rzucił mi się w oczy surowy, chłodny i niedostępny klimat tej opowieści. Lubię taką atmosferę i byłem ciekaw czy Scottowi Cooperowi udało się ją odtworzyć na ekranie. W jakiejś mierze na pewno, choć myślę, że to głównie za sprawą przepięknych zdjęć Masanobu Takayanagiego, który już wcześniej pracował z Cooperem, m.in. przy takich filmach jak „Pakt z diabłem” czy „Zrodzony w ogniu”. Do tego dochodzi całkiem niezła obsada, choć właściwie całe show kradnie nie odtwórca głównej roli czyli Christian Bale, który jest tu świetny, lecz wcielający się w Poe'go Harry Melling, którego możecie kojarzyć jako kuzyna Harry'ego Pottera, tego, no wiecie, podłego małego gnojka. Reszta na czele z Gillian Anderson i Robertem Duvallem, jest prawie niewidoczna, a szkoda.
„Bielmo” jest filmem przyzwoicie nakręconą ekranizacją. Oczywiście, scenariusz to nie książka i wiele rzeczy pominięto, a inne zmieniono, aby lepiej się oglądało. I faktycznie, ogląda się całkiem nieźle. Plus jest taki, że Netflix nie epatuje tu swoją poprawnością polityczną. Minus – pominięty ważny element zakończenia i - w porównaniu z powieścią - mniejsze zaangażowanie bohaterów w relacje między sobą.
W skrócie: jest dobrze, ale powieść Louisa Bayarda jednak lepsza niż jej ekranizacja.
💀💀💀💀💀💀❌❌❌❌ 6/10