„Worek kości” z 2011 roku to dwuczęściowy film telewizyjny oparty na znakomitej powieści Stephena Kinga. Niestety, obraz w reżyserii Micka Garrisa i z kiepskim scenariuszem Matta Venne, którego filmografia składa się z kiczowatych sequeli kasowych horrorów, takich jak „Lustra”, „Głosy” czy „Postrach nocy”, nie powala ani jakością, ani poziomem grozy.
Historia pisarza Mike'a Noonana, który po tragicznej śmierci żony wraca w rodzinne strony, do domku nad jeziorem, została przez Venne mocno okrojona: część wątków pominięto, część nieco zmodyfikowano. I choć rozumiem, że całkiem spory materiał trzeba było upchnąć w niespełna 3 godzinach, jednak to właśnie scenariusz, moim zdaniem, jest najsłabszym ogniwem tej produkcji. Scenariusz + efekty specjalne rodem z B-horrorów lat '90 oraz Pierce Brosnan w roli głównej, którego dziwna maniera i jego mimika denerwują mnie od czasów Bonda. Niemniej irytująca jest tu także Melissa George, grająca rolę Mattie. Mattie w powieści była fajną dziewczyną z sąsiedztwa, tymczasem w filmie zachowuje się jak pusta kretynka, która kombinuje tylko jak tu przelecieć ulubionego pisarza. Najlepiej z całej obsady, wydaje się, że wypadła Deborah Groven, która w roli grubo popierdzielonej Rogette Whitmore była bardzo przekonująca, choć i ta postać została przez scenarzystę mocno spłycona i okrojona.
W filmowym „Worku kości” nie było zbyt dużo dolców i to, niestety widać. To klasyczna niskobudżetówka zrobiona dla telewizji z czasów przedstreamingowych. Nie jest to jednak film beznadziejny. Zwłaszcza druga część, braki scenariuszowe nadrabia akcją i trochę grozą, z tym że ta groza to bardziej taka Gęsia Skórka+, niż horror pełną gębą.
Jeśli nie czytaliście książki, to koniecznie nadróbcie zaległości, z kolei film... Hmmm... Film do obejrzenia, ale raczej jako ciekawostka.
💀💀💀💀❌❌❌❌❌❌ 4/10