„Dobre małżeństwo” to kolejna po „Wielkim kierowcy” ekranizacja noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. Ta konkretna historia opowiada o pewnej kobiecie, która odkrywa, że jej mąż jest seryjnym mordercą, którego ofiarami od lat padają kobiety. Scenariusz napisał sam King, z kolei za reżyserowanie zabrał się niejaki Peter Askin, dla którego „Dobre małżeństwo” było piątym i ostatnim obrazem w karierze. Sama historia, przedstawiona w konwencji thrillera, nie jest zła. Opowieść o seryjnym mordercy oczami jego żony, to pomysł mało eksploatowany. Chciałbym nawet powiedzieć: nowatorski, ale z ostrożności tego nie zrobię. W każdym razie pomysł nie jest zły i nowela, na motywach której powstała ta produkcja, jest warta poznania. Jednak film... Hmmm... Nie wiem czy kiedyś o tym wspominałem, ale uważam, że King nie ma szczęścia do Hollywood. W dużej mierze obrazy oparte na jego prozie, to telewizyjne, niskobudżetowe gnioty, które zostały zrealizowane na odpierd*l, w przekonaniu, że nazwisko Autora i tak przyciągnie miliony.
Najsłabszą stroną „Dobrego małżeństwa” jest jednak nie sama realizacja (choć i ta na reprezentuje szczególnie wysokiego poziomu) lecz aktorstwo. Joan Allen i Anthony LaPaglia, którzy grają tu pierwsze skrzypce, reprezentują poziom naszego „Klanu” czy innych tasiemców, gdzie aktor jest jak niewyspany pracownik fabryki, cierpiący na permanentnego kaca. Nowela miała swój klimat, ale jednocześnie jej fabuła, jak zresztą większość thrillerów, które opierają się na tajemnicach, jest jednorazówką. Raz przeczytasz i dobrze się bawisz, ale jeśli miałbyś przeczytać drugi raz, to... No od początku wiesz jak to się skończy, a przecież nie jest to arcydzieło, aby smakować każde słowo, więc... Moja rada: jeśli nie widziałeś filmu, a czytałeś książkę, to film możesz sobie odpuścić (100 minut życia zaoszczędzone), a jeśli nie czytałeś, to przeczytaj, a nie będziesz musiał oglądać filmu.
💀💀💀💀❌❌❌❌❌❌ 4/10