No dobra, miejmy to już za sobą. „Wielki kierowca” to ekranizacja kolejnej noweli ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. O poprzednich dwóch („1922”, „Dobre małżeństwo”) nie miałem najlepszego zdania, więc i do tego filmu pochodziłem z dużą rezerwą. Ale wiecie co? „Wielki kierowca” wcale nie jest złym filmem. Ok, nie jest też jakimś wybitnym dziełem, ale został przyzwoicie nakręcony. "Wielki kierowca", to zresztą jedyny tekst z tego kingowego zbioru, który tak naprawdę nadawał się do adaptacji filmowej. Opowieść o brutalnie zgwałconej i prawie zamordowanej Tess Thorne, która pragnie zemścić się na swoim oprawcy jest wprawdzie do bólu schematyczna i przewidywalna, ale – no kurczę – dobrze się to oglądało (i czytało). Zarówno nowela Kinga, jak i jej ekranizacja trzymały w napięciu. Jasne, to tylko niskobudżetowy film telewizyjny, ale – może dlatego, że nie wymagał efektów specjalnych – został nakręcony tak, że w czasie oglądania nie piekły oczy.