Dobra, miejmy już temat „Lśnienia” za sobą. Stephen King od dnia premiery filmu Stanleya Kubricka, psioczył na ten obraz, uznając za zbyt oderwany od jego książki. W konsekwencji w 1997 roku nakręcił swoją własną wersję „Lśnienia” – trwający blisko 5h i podzielony na 3 części miniserial zrealizowany dla ABC. Scenariusz napisał sam King, a za kamerą stanął Mick Garris, można rzec: „nadworny reżyser prozy Króla Horroru”. Dlaczego? Ano dlatego, że wyreżyserował – jeśli dobrze policzyłem – aż 7 filmów opartych na powieściach i opowiadaniach Kinga. Filmów pozostawiających wiele do życzenia.
Nie inaczej jest w przypadku „Lśnienie” z 1997 roku, które wizualnie faktycznie wypada słabiutko na tle dzieła Kubricka. To nie ta liga, nie te pieniądze, co, niestety, widać. Najmocniejszą stroną jest scenariusz Kinga, który naprawdę zadbał o psychologię postaci, który sprawił, że bohaterowie mają coś do powiedzenia i nie są papierowi. King mocno się trzyma swojej książki i jego scenariusz jest – w moim przekonaniu – znacznie lepszy niż Kubricka. Wszystko inne jednak jest tu mocno przeciętne. W ogóle nie czuć klimatu grozy, Steven Weber wcielający się w rolę Jacka Torrance'a to marny aktor, który warsztatowo zwyczajnie sobie nie radzi, do tego dochodzą garażowe efekty specjalne i tanie zabiegi rodem z horrorów klasy B z lat '70 i '80. Ok, ma to swój urok i u kogoś takiego jak ja, wychowanego na kasetach VHS, wzbudzi to pewien rodzaj nostalgii, ale właściwie to wszystko. No dobra, Rebecca De Mornay jest lepsza od Shelley Duvall, ale i postać Wendy jest w miniserialu lepiej napisana, zresztą – jeśli mam być szczery – każda postać jest tu lepiej napisana.
„Lśnienie Stephena Kinga” – bo tak brzmi tłumaczenie tego obrazu – to klasyczna telewizyjna produkcja z lat '90, taki mocny przeciętniak, adresowany głównie dla fanów Kinga. Właściwie, to tylko do nich, bo fanom filmowego horroru byłoby pewnie ciężko wysiedzieć te 5h. Jeśli o mnie chodzi, ten tytuł traktuję jako ciekawostkę. Da się obejrzeć, ale bez zachwytów.
💀💀💀💀💀❌❌❌❌❌ 5/10