Nie tylko żona komisarza Ryby miała na imię Pomyłka. Nakręcona w 1983 roku ekranizacja kultowej powieści F. Paula Wilsona, również zdaje się tak nazywać. Scenografia z kartonu i styropianu, nazistowscy żołnierze, którzy wzbudzają uśmiech niż grozę, świetlne pałki i wampir mający czerwone kurwiki w oczach, sprawiający wrażenie jakby zbyt długo siedział w fotograficznej ciemni... To tylko niektóre grzechy tej produkcji, od której bolą oczy i topi się mózg.
Zarówno za scenariusz jak i reżyserię Twierdzy, odpowiadał Michael Mann, wówczas 40-letni, początkujący filmowiec, który na wielkim ekranie debiutował ledwie dwa lata wcześniej, całkiem dobrze przyjętym kryminałem Złodziej z Jamesem Caanem i Jimem Belushi. To było w 1981, a potem nadszedł '83 i Michael Mann, twórca późniejszych hitów, takich jak Gorączka z De Niro i Pacino, Informator, do którego ponownie ściągnął Ala, Ostatni Mochikalin z Danielem Day-Lewisem czy Zakładnik z Tomem Cruisem, wypuścił na świat mokrego bąka pod tytułem Twierdza. Ekranizacja całkiem dobrze przyjętej i do dziś świetnie sprzedającej się powieści F. Paula Wilsona, to kinowa katastrofa, choć dziś niektórzy filmożercy uważają to "dzieło", za kultowe. Hmmm... Przyznam, nie do końca to ogarniam, podobnie jak fizyki kwantowej, co tylko pokazuje, że są takie zjawiska na naszej planecie, które zrozumieć trudno. Dla mnie filmowa Twierdza, co coś wizualnie i fabularnie okropnego. Zresztą, sam F. Paul Wilson myślał podobnie, bo po latach, gdy wspominał pierwszy pokaz Twierdzy, powiedział tak: "Zrozumiałem wtedy, że ten film to jedno wielkie fiasko" (Twierdza, wyd. Vesper, s. 431).
Z nie do końca mi znanych powodów, Michael Mann postanowił swoim scenariuszem wychędożyć powieść. Wszystko, co było tam wartościowe, klimatyczne, zostało pominięte lub wypaczone. W efekcie powstał mało zrozumiały gniot z efektami specjalnymi i scenografią rodem z produkcji Phila Tuckera. Również obsada wydaje się średnio trafiona. Począwszy od wymoczkowatego Scotta Glenna o wyglądzie i charyzmie gościa, który zwiał z detoksu, przez irytującą Albertę Watson, a skończywszy na Gabrielu Byrnie, który miał w sobie tyle pewności siebie, co kot Filemon. Wszystko to składa się na katastrofę w wersji premium.
Jedynym plusem jest tu muzyka Tangerine Dream. Wydawałoby się, że syntezatorowe dźwięki ni cholery nie powinny pasować do filmu z akcją osadzoną w latach '40, ale stylistyka tej produkcji i dominujące tu stroboskopowe oświetlenie, nawet całkiem dobrze współgrają z oprawą muzyczną.
Twierdza, to jeden z tych filmów, do którego oglądania niezbędny jest dobrej jakości skręt i podły bimber. Ja popełniłem błąd i produkcję Michaela Manna obejrzałem na trzeźwo. A teraz tego żałuję. 😉