,,Krzew czarnego bzu, który zgarnął dla siebie cały kąt na tyłach ogrodu, jak zwykle zazielenił się pierwszy, dając tym samym sygnał okolicznej faunie i florze, że najwyższa pora wziąć się do roboty".
Nie wiem ile osób to potwierdzi, jednak po przeczytaniu już kilku dzieł pani Marty śmiało mogę powiedzieć, że ten tom jest najbardziej poetycki ze wszystkich, chyba najbardziej wzruszający i nieco smutny, gdyż jest równocześnie zakończeniem trylogii wrocławskiej. Teraz widać kto od początku jaki był, widzimy jak się zmieniali, niemal jak dorastali i jakie piętno odcisnęli nawet na nas ci bohaterzy. Zupełnie jakbym żegnała swoich przyjaciół, których wiem, że już nie spotkam. Wiem, że to głupie traktować osoby wymyślone jako przyjaciół, ale ja nie odbierałam ich tylko jako kogoś z książki. Wiele razy bywało, że czułam od nich pocieszenie, może rady nie zawsze były trafne, ale totalnie zapadały w pamięci. Często śmiałam się wtedy, kiedy sytuacje bywały bardzo komiczne. Tutaj mamy zwrócenie uwagi na to, by nie przejmować się zbytnio przeszłością, gdyż już nigdy nie będziemy mieli na nią wpływu. To, co teraz jest ważne, bo właśnie chwilę obecną możemy inaczej ukierunkować, zmienić, poprowadzić we właściwym celu, by miał dla nas sens. To szczęście powinno być tym celem, do którego trzeba dążyć, bo tylko człowiek radosny jest w stanie pomóc innym.
Dodatkowo chciałam abyście wiedzieli, że moją uwagę zwracały tutaj sceny, które mogłyby być prawdziwe i fikcyjne jedn...