Gdybym była dzieckiem, no załóżmy wczesnoszkolnym, to marzyłabym, by mieć taką ciocię Odę, u której w koszyku mieszka koza o krzywym zgryzie, ma dom w środku lasu i potrafi zawiewać wiatrem.
Gdybym była z kolei ciocią Odą, to na moim odludziu marzyliby mi się tacy goście, jak mający coś z gluta i coś z widma Bożydar Jakiełłek i jego zakatarzony anioł stróż w bamboszkach. Dbałabym o nich, gotowałabym pierogi z truskawkami, racuszki z miodem, kakałko, uczyłabym jeździć na rowerze, chroniłabym przed złym drzewem, straszliwą burzą z piorunami, otaczałabym miłością i dobrocią, pozwoliłabym robić nic.
Ale nie jestem ciocią Odą, ani Bożkiem, Bazylem, ani Małym Lichem, mogę tylko o nich poczytać i im pozazdrościć. I wcale nie chce mi się opuszczać stron książki, gdzie świat aniołów spotyka się ze światem demonów, gdzie Bożek wyprawia się na kolejną szaloną eskapadę, nie wiadomo, czy zaświaty go wypuszczą, znów spotyka dziewczynkę w czerwonym płaszczyku, a znienawidzony kolega zmienia się w tycią żabę.
Jedyny zarzut jaki mam do całej serii - książki są za krótkie. Na szczęście przede mną jeszcze dwa tomy.
To nie przygody bohaterów zachwycają mnie w książce najbardziej, tylko koncept postaci i sposób, w jaki autorka je prowadzi, cudowny język z masą zaskakujących powiedzonek i w ogóle cały świat wykreowany przez panią Martę.
PS. W moim dzieciństwie też były kultowe książki, jakieś Karolcie, czy Polyanny. Ale gdzie im do Małego Licha? W szranki mogłaby...