Do czytania książek Hanny Greń zachęcałam Was już wielokrotnie, a najnowsza siódma część cyklu kryminalnego z Dionizą Remańską jest kolejną ku temu okazją. I do tego wyjątkową, bo to kryminał osadzony w klimacie świąt, który dostarczył mi wielu emocji, ale też powodów do uśmiechu.
Przytulny pensjonat w malowniczej scenerii może być idealnym miejscem na sielskie, spokojne święta, albo odciętą od świata pułapką, w której czyha śmiertelne zagrożenie. Jak jest tym razem? Na pewno się domyślacie. W przysypanym zwałami śniegu pensjonacie Dioniza ze swoim młodym przyjacielem Ratiem będą musieli zmierzyć się nie tylko z problematycznym towarzystwem, które zjechało na święta, ale przede wszystkim z m0rdercą krążącym pomiędzy nimi.
Uwielbiam tę niezwykłą zdolność Autorki do balansowania pomiędzy lekkością a mrocznym klimatem. Bo choć w powieści nie brakuje humoru i ciepłych momentów, to kryminalna intryga jest prowadzona z wyjątkową precyzją, a rodzinne dramaty gości nie należą do błahych. Sprawca również nie poprzestaje na jednej ofierze, a kolejne zbr0dnie sprawiają, że czytelnik do ostatniej strony nie może być pewien, kto jest winny i komu można zaufać.
Podobał mi się kierunek, w jakim potoczyły się osobiste losy Dionizy, ale pisząc o nich zbyt wiele bym zdradziła szczególnie osobom, które nie znają wcześniejszych tomów. Wspomnę tylko, że ludzi poznaje się po czynach i tak jest też w tym przypadku. A jeśli mowa o wcześniejszych tomach, to tę część mo...