Wobec Mistrzyni Pióra Sensacyjnego Tess Gerritsen mam takie oczekiwanie, że będzie trzymać poziom, każda kolejna książka będzie lepsza i coraz bardziej zaskakująca, jedyne co się zmieni to tematyka, a mój podziw i uwielbienie dla autorki będzie stale rosnąć. Niestety tak się nie stało.
Niby nowa tematyka, inna akcja, ale powieść Tess mnie po raz pierwszy nie wciągnęła. Za mało się działo (mimo świetnie zapowiadającego się początku), fabuła nawydziwiana, jakoś mało wiarygodnie było dla mnie w tym Hogwarcie dla pokrzywdzonych dzieci, Rizzoli i Isles tym razem nieprzekonujące jako Superbohaterki (a nie są przecież Salander, ani Wonderwoman), wyszły cało z opresji, z której się wyjść nie dało, Maura na wakacjach poza swoją pracownią nie tak charyzmatyczna, mało też było śledztwa w śledztwie, wolałabym, żeby Klub Mefista już zniknął na dobre, a temat… no cóż - tym razem mnie nie zainteresował. Brakowało jeszcze tylko kręgów w zbożu, wysłanników z Hyperiona (ostatnio przeczytałam, więc mi się kojarzy) i latających dywanów. Nie czytałam na wdechu, nie miałam ciarek na plecach, właściwie to leciałam do przodu, byle szybciej skończyć. Rozwiązanie - pamiętam, że było zaskakujące, ale po dwóch tygodniach nie mogę sobie dokładnie przypomnieć o co chodziło. Coś mi się tam pogmatwało i zostało tylko ogólne wspomnienie.
Gdyby to była moja pierwsza książka Tess, po kolejne nieprędko bym sięgnęła. Ale ponieważ jest dziesiąta z cyklu - uznaję to za wypadek przy pracy. Ks...