Jako, że parę dni temu Graham Masterton obchodził swoje święto, poczułem, że to odpowiedni moment aby dokończyć swoją przygodę z jego najbardziej charakterystycznym cyklem - Manitou. W poprzednich trzech częściach, z książki na książkę, indiańskie zło przybierało coraz większe rozmiary i kiedy w Duchu zagłady pochłonęło część Ameryki, liczyłem, że tym razem osiągnie rozmiar globalny.
Ale nie. Niepokojące wydarzenia znowu skupiają się na mieszkańcach Nowego Jorku. Szpitale w zastraszającym tempie oblegane są przez chorych wymiotujących cudzą krwią, a brak diagnozy skutecznie uniemożliwia zapanowanie nad szalejącym chaosem. Jak dotąd, taką siłę zniszczenia posiadał tylko jeden demon i tylko kilka osób wciąż pamięta jego imię.
"Krew Manitou" to czwarta część cyklu, w której jasnowidz Harry Erskine wraz ze swoim duchowym przewodnikiem stara się zapobiec zagładzie ludzkości. Autor kolejny raz otwiera przed czytelnikiem otchłań nadprzyrodzonych mocy i indiańskich zaklęć. Tym razem jednak zło przybiera wyjątkową postać, bo tajemnica wampirzej epidemii sięga starych, słowiańskich legend.
"Krew Manitou" to kolejna udana odsłona. Starzy znajomi, duchy, kilka łóżkowych scen i jak przystało na mastertonowski horror - barwnie ukazany obraz zniszczeń. I mimo, że od pewnego czasu zaczyna bić po oczach stały schemat rozwijających się po sobie wydarzeń, bawiłem się wyśmienicie.