Kiedy przed dwudziestu laty Adam Miłobędzki nazwał socmodernizmem okres od końca lat pięćdziesiątych do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i w wydanej nakładem Międzynarodowego Centrum Kultury książce pt. Architektura ziem Polski pokusił się o jego pierwszą ocenę, siłą rzeczy nie wypadła ona korzystnie.
Jako synonim wielkiej płyty i fabryk domów – stypizowany, skrajnie ekonomiczny i utylitarny – w parze z biurokratyzacją zawodu architekta, socmodernizm objawił się w oczach Miłobędzkiego setkami realizowanych przez państwo osiedli mieszkaniowych, blokowisk wcielających w życie dogmat komunistycznej inżynierii społecznej. Innymi słowy: „era postartystyczna” reprodukująca drugorzędny funkcjonalizm biernie zapożyczony z Zachodu.
Że była to ocena zbyt surowa i że po obu stronach żelaznej kurtyny można wskazać w tym samym czasie tyle samo złego, ile dobrego, pokazała w 2008 roku wystawa Cold War Modern w londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta. Do takiego spojrzenia potrzebny był jednak dystans.
Dziś socmodernizm stał się modny. Remanent trwa, choć nieczęsto sięga poza granice własnych krajów. Tym podwójnym numerem „Herito” chcemy rozszerzyć horyzont dyskusji. Rozejrzeć się w pejzażu architektonicznym niegdysiejszych demoludów, zerwać ze stereotypem „stylu blokowisk”.
Obraz, jaki się z tego wyłania, jest bardzo ciekawy: generacja twórców, którzy w czasie gdy styl międzynarodowy był w pełni rozkwitu, pozostawali osobni i trzymali się własnej drogi. Byli na swój sposób antysystemowi, jako że nie dali się uwięzić żadnej doktrynie – ani architektonicznej, ani politycznej. Mimo niebywałej skali zniszczeń wojennych, mimo konieczności „zaczynania od zera” byli architektami ciągłości, wiernymi etosowi profesji i dziedzictwu poprzedników. Z takim oparciem rozwinęli swój własny, oryginalny język architektury, a wiele ich dzieł zyskało status ikon.
Patrzymy na nie już bez uprzedzeń, bliżsi spełnienia tego, o czym mawiał Karel Prager: że do nowych rzeczy ludzie się muszą dopiero przyzwyczaić.
Jako synonim wielkiej płyty i fabryk domów – stypizowany, skrajnie ekonomiczny i utylitarny – w parze z biurokratyzacją zawodu architekta, socmodernizm objawił się w oczach Miłobędzkiego setkami realizowanych przez państwo osiedli mieszkaniowych, blokowisk wcielających w życie dogmat komunistycznej inżynierii społecznej. Innymi słowy: „era postartystyczna” reprodukująca drugorzędny funkcjonalizm biernie zapożyczony z Zachodu.
Że była to ocena zbyt surowa i że po obu stronach żelaznej kurtyny można wskazać w tym samym czasie tyle samo złego, ile dobrego, pokazała w 2008 roku wystawa Cold War Modern w londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta. Do takiego spojrzenia potrzebny był jednak dystans.
Dziś socmodernizm stał się modny. Remanent trwa, choć nieczęsto sięga poza granice własnych krajów. Tym podwójnym numerem „Herito” chcemy rozszerzyć horyzont dyskusji. Rozejrzeć się w pejzażu architektonicznym niegdysiejszych demoludów, zerwać ze stereotypem „stylu blokowisk”.
Obraz, jaki się z tego wyłania, jest bardzo ciekawy: generacja twórców, którzy w czasie gdy styl międzynarodowy był w pełni rozkwitu, pozostawali osobni i trzymali się własnej drogi. Byli na swój sposób antysystemowi, jako że nie dali się uwięzić żadnej doktrynie – ani architektonicznej, ani politycznej. Mimo niebywałej skali zniszczeń wojennych, mimo konieczności „zaczynania od zera” byli architektami ciągłości, wiernymi etosowi profesji i dziedzictwu poprzedników. Z takim oparciem rozwinęli swój własny, oryginalny język architektury, a wiele ich dzieł zyskało status ikon.
Patrzymy na nie już bez uprzedzeń, bliżsi spełnienia tego, o czym mawiał Karel Prager: że do nowych rzeczy ludzie się muszą dopiero przyzwyczaić.