W ostatnim wpisie rozindyczyłem się, że eBooki są za drogie. To znaczy nie dość, że są za drogie, to jeszcze zdarzają się patologie, gdy cyferka jest droższa od papierka. Tym razem jednak muszę schować swojego wewnętrznego indyka głęboko do kurnika (indycznika?) bo trafiłem na taką sytuację:
Papier:
Cyfra:
I wiem, że księgarnia naukowa, pozycja niszowa i pewnie wydanie dofinansowane z ministerstwa, ale motyla noga! Tak to powinno wyglądać, papier 600 stron kosztuje 50 zł (do przełknięcia), ebook 17 zł (kupiłem od razu dwa tomy, bo drugi w tej samej cenie) i tak sprzedały się dwie książki zamiast żadnej, do tego nie trzeba nic (oprócz maila z plikiem) wysyłać, tworzyć śladów węglowych i tak dalej - Greta jest zadowolona i ja też, bo bardzo lubię Petera Englunda. Kurtyna!
(Wpis jest chaotyczny, bo powstawał w stanie radosnego podniecenia, no i korzystałem z drzemki dziecka, także jak mawiał klasyk: nie miałem czasu, żeby to krócej napisać)
Jakim cudem ebook może być dychę droższy od papierowej książki, no jak? Przecież to nie ma żadnego sensu, ale oczywiście to piractwo jest największym problem naszego rynku wydawniczego...
(wpis jest mega surowy i możliwe, że coś źle ująłem, nie mam czasu nad nim popracować i pewnie szybko nie będę miał, ale uważam, że temat jest ważny i warty wspomnienia chociaż w tej formie)
Olga Tokarczuk wywołała burzę "swoimi idiotami" i "strzechą". A mnie zastanawia, czy faktycznie osoba, która przedkłada serial nad książkę jest głupsza, niż czytelnik? Czy gracz zachwycający się immersyjną grą komputerową nie jest tak inteligentny jak czytelnik? I wreszcie, czy idąc dalej tokiem rozumowania noblistki (wiem, że upraszczam), jakiś wybitny fizyk lub matematyk nie mógłby stwierdzić, że książki Tokarczuk są właśnie dla idiotów?
Zawsze uważałem, że czytanie nie jest ani lepszą, ani gorszą formą rozrywki, niż inne, to raczej czytelnicy są inni z tej prostej przyczyny, że akt czytania jest czynnością intymną (zasadniczo nie można czytać z kimś, chyba, że czytamy dziecku na głos), jednym słowem trzeba mieć w sobie nutkę introwertyka, żeby lubić książki, to raczej wrażliwość, a nie inteligencja czynią nas czytelnikami i szkoda, że pani Tokarczuk nie jest tak czuła i empatyczna, jak jej narrator...
Ten wpis to właściwie niepotrzebna i nie do końca przemyślana notatka, ale jakbym nie napisał czegoś o Faraonie, to chyba bym pękł ze zgryzoty, jak student prawa, co nie ma się komu pochwalić, że studiuje prawo.
No i stało się, zacząłem czytać Faraona. Praktycznie od początku okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go na piramidzie wymalowali, toteż wielki ociosany blok piaskowca spadł mi z serca, bo Faraona, pomimo że został wydany 126 lat temu*, czyta** się nieźle, prawie bez ziewania (prawie) - wszak to literatura popularna, co w tym przyadku uważam za komplement.
Nie dopadła mnie równiez klątwa faraona, bo Intryga (póki co) się broni, ponadto - z tego co wyczytałem z Wikipedii - Prus pisał zgodnie z realiami historycznymi, dość mocno zgłębiając historię państwa faraonów (za co zawsze idą dodatkowe punkty), co nie zmienia faktu, że powieść jest uniwersalna i czytelna - nawet przsytrojona w egipskie szaty.
Póki co tyle.
(Obrazek większy, niż teks dłuższy, chyba przerzucę się na insta :D)
*powieść ukazywała się w odcnikach, na łamach "Tygodnika Ilustrowanego" w latach 1895- 1896, taki Netflix sprzed stu lat.
** ja akurat słucham