Ja wiecie, nie pisuję recenzji.
To również nie jest recenzja, a swoisty komentarz z poleceniem (całkiem ciekawie zgrało się to z blogowym wpisem kanapowicza Possi). Jakiej książki? Zdradzę na końcu.
Tak właśnie obwieszcza pierwszy rozdział. Takimi słowami zaczyna snujący się przez ponad trzysta siedemdziesiąt stron tekst. Ale czymże jest trójcyfrowa liczba stron (nierozpoczynająca się od jedynki (ani dwójki)) wobec głodu lektury?
Ta książka na mnie faktycznie czekała. Wydana w 1960 roku pozycja Wydawnictwa Śląsk jest swoistym zbiorem wiedzy, którą „każdy miłujący czytanie powinien posiąść”. Od budowy książki z technicznej strony (aczkolwiek, w kilku miejscach odrobinę różniąca się od obowiązujących obecnie norm choćby introligatorskich) przez historię do podbudowujących „serce i duszę” czytelników frazesów. To wszystko znajdziemy w tej pozycji o ile…odsączymy odrobinę przepisowej propagandy.
Tak, rozumiem konsternację nad tą częścią. Książka, z introligatorskiego punktu widzenia, jest niezwykle prosta: ma więcej niż 48 stron z okładką, składa się ze składek skompletowanych i podstawowych połączonych we wkład, oprawy (tu występują różne rodzaje i typy (nie będę tym zanudzać)) i innych elementów (obwoluta, opaska, wkładki itp.). Bierze się ją do ręki, otwiera i…znika (znaczy, czyta). Żadna wielka filozofia.
Tymczasem autor udowadnia nam, że jednak jest w tym dużo filozofii (nawet on nie podejmuje się wyzwania opisania ich, wspomina tylko o fakcie). Co jeszcze ciekawsze, istnieje niepisany (już zapisany) zbiór zasad, którym powinno się kierować w czasie czytania, który nie ogranicza się jedynie do higieny samej czynności.
Ale tego jeszcze mało. Z uporczywą, aczkolwiek niezanudzającą cierpliwością zostajemy wprowadzeni w tajniki pracy wydawcy, księgarza, bibliotekarza i wielu innych. Autor opowiada o technologiach, przytacza wyniki ankiet, prezentuje piękne grafiki (w niewielkiej ilości, ale wiadomo, jak to jest z tymi ilustracjami). Omówione mamy więc arkana pracy związanych z książką ludzi, ale nie tylko.
Znów dziwny tytuł. No ale jak to? Spodziewajmy się zatem szeregu osobistości „tych złych” (na czele z nazistami i inkwizycją) i tych dobrych. Również wiele ciekawostek, anegdot lub informacji na temat autorów, badaczy czy bibliofilów. Wiecie, ile za Trylogię dostał Sienkiewicz? Tak, takie ciekawe informacje można tam odgrzebać (włącznie z małym smaczkiem, wypowiedzią żony A. Głowackiego na temat prawdziwości niektórych bohaterów „Lalki”). Nie wiem, jak Wy, ale mnie już Szanowny Autor przekonał. Należy do tego dodać kawałek historii książki, drukarstwa, bibliotek, exlibrisów… Obawiam się, że każde kolejne słowo będzie już zbytnim spojlerem.
Ten temat też jest poruszany jako bardzo żywotny (nadal, mimo upływu lat), Dorównujące mu ważnością jest również zagadnienie szerzenia czytelnictwa (w sposób emanujący szacunkiem dla potrzeb drugiego człowieka), występowanie na rynku masowego zjawiska czegoś, co autor nazywa szmirą (podając nawet definicję takowej literatury). Ponadto, po odfiltrowaniu propagandy można, z kartką i długopisem, powiększyć listę „do przeczytania” o bardzo wartościowe pozycje.
Za wartość dodaną można tu uznać uskrzydlającą moc słów. Żywym dowodem jest ten tekst, który powstał właśnie po przeczytaniu książki. Jak udało mi się wspomnieć, nie pisuję recenzji. Rzadko, zdarza mi się sklecić dłuższą opinię z poleceniem.
Wedle obietnicy, podam teraz tytuł omawianej pozycji. Mogłaby się nazywać: „Balsam dla duszy i kompendium wiedzy dla czytelnika”, ale opatrzono ją nazwą: „Od papirusu do bibliobusu” C. Kwiecień. Poniżej prezentuję okładkę.
Może gdzieś, kiedyś na horyzoncie pojawi się nowa lektura o podobnej tematyce. Jeśli będzie, to na nią poczekam. Z przyjemnością.