Właściwie, nie mam ostatnio nawet sił, by usiąść i przepisać coś sensownego. Wpływa na to wiele czynników i żal mi dzielić się z kimkolwiek tym stanem ducha.
Więc, bez kontekstu. W oderwaniu od rzeczywistości, aktualności, tego świata. Gdzieś indziej. W jakowym Sacrum słów, odniesień, ideii. Bez kontekstu, bez ciała.
Bez kontekstu
Dziś rano obudziły mnie syreny. Ziemia trzęsła się i ryczała, gdy schodziłem do jej łona. Do ciemności z porannego światła.
Widziałem łzy i trwogę uciekające przed ludzkim okrucieństwem. Niepokój, panikę, potrzebę przeżycia. One wszystkie ulokowały się tu, razem ze mną.
Coś jednak było nie tak. Moja pierś krzyczała: Wyjdź! Bądź! Zerwij klapki strachu, które okrywają twoje oczy.
Więc jestem. Wśród śmierci i niewypłakanych łez. W oddechach szeregów, w równym kroku. Okrywam skrzydłami całe linie. Krwawię, upadam, podnoszę się.
Nie zniknąłem. Jestem z wami. Gdy przyjdzie czas, odrodzę się z popiołów, z gruzów i martwych ciał. Poniosę ku niebu oliwną gałązkę i płomyczek pamięci. Tylko wy nie zapominajcie.
Kiedyś powstało też coś takiego. Coś mające być raczej echem zapisanych (już przeczytanych) wspomnień (oraz wierszy) z Powstania Warszawskiego. Szczęśliwie, cały urok procesu interpretowania polega na tym, że obowiązuje pewna swoboda jego dokonywania.
W ten czas
Siedzimy, wielcy ludzie
Mali wobec samych siebie
Całkiem ludzcy
Siedzimy w piwnicach
My, kolonizatorzy
Mali wobec śmierci
Całkiem ludzcy
Siedzimy w ciemności
My, niosący światło
Mali wobec strachu
Całkiem ludzcy
Chodzą po trupach
Wielcy wobec siebie samych
Oni, zwycięscy
Tacy jakby nieludzcy
Zobacz, czy sąsiadowi czegoś nie trzeba. Uspokój go, pomóż. Nigdy nie jest tak, że nie można zrobić niczego. Nawet czas, czy dobre słowo to już wiele.
Będzie dobrze.