Witam,
(Hym… dlaczego zwykle umyka mi, by od tego zacząć?)
(A, właśnie dlatego. Przez formalności gubię wątki.)
W sumie bardziej na rękę byłoby mi grzecznie poczekać, aż ten wpis zaginie w czeluściach sekcji „blogi”. No nic ciekawego tu nie ma, nie trzeba się czarować.
Ok, coś jest, ale to wymaga trochę wolnego czasu, skupienia i ciszy. Tak, ciszy, a nie huku aut, szumu ludzkiego hałasu czy roztargnienia. Jeśli teraz nie masz czasu się zasłuchać, zrezygnuj z przechodzenia do dalszej części tego wywodu. W końcu chodzi o coś, co już od wieków pobudzało te części duszy, które wydawały się nie do poruszenia. Coś, co było nierozerwalnie związane z poezją (to, jak mogę przypuszczać, był twój strzał, czytelniku, co?).
Więc, skoro już wiemy, co to jest, możemy nie nazywać tego po imieniu. Po co? Tajemnica, nawet ogólnie znana, jest bardziej pociągająca, prawda? Zaczynajmy.
Ile ostatnio widuje się ludzi ze słuchawkami w uszach, którzy zmierzają gdzieś w otoczeniu namiastki własnej, nowej rzeczywistości? Nie ma w tym nic złego. Widok ten jest akceptowalny społecznie, a akt nakładania słuchawek stał się niewerbalnym sygnałem odcięcia się od reszty świata i niechęci do rozmowy. (O ile taki widok w mieście, według jednego z podręczników wywiadowcy wojsk, jest zrozumiały, o tyle niepojęte jest, jak można odcinać się od mnogości dźwięków na łonie natury.) Co więcej, przemysł audio serwuje nam szeroką gamę produktów, które mogą zaspokoić prawie każde zapotrzebowanie (proszę choćby przejść się po sekcji „blogi” i zajrzeć do cyklów „Co mi w duszy gra…” albo „Muzyczne szwendanie” (piszę z pamięci, mam nadzieję nic nie pokręcić)).
Do czego zmierza ta nieskładna wypowiedź? Prawdopodobnie, jakimś sinusoidalnym śladem, do jednego: sedna.
Każdy ma swoje własne spektrum „produktów”, które porusza jego duszę. Cięższe, mocniejsze brzmienia lub lekkie, praktycznie (bez obrazy) mało ambitne utwory. Czy można kogoś po tym oceniać? Nie należy (ale tego uczy się już dzieci w przedszkolu, to nie ma co mówić). Proszę, w takim razie, nie oceniać tego, co napiszę poniżej, a potem tego, co napisze poniżej (powtórzenie jest zamierzone, to nie błąd).
Moim konikiem jest tło. Jak to tło, zapytasz. Jak tło wiąże się z całą tą plątaniną słów i jak wiąże się z tym zwariowanym omal hobbitem, który to pisze?
Tło ma na celu nie być zauważalne. Mało kto dostrzega jego obecność, szczególnie przy głębszych doznaniach wizualno-emocjonalnych. A ono tam jest i niekiedy, zachwyca kunsztem godnym klasyków. Harmonią dźwięków subtelnie budujących ledwo wyczuwalny nastrój. Tym, że mówi bez użycia obrazu i czasem podtrzymuje cały nastrój.
Teraz wszystko jasne? Już wiadomo, czym jest tło?
W takim razie proszę o chwilę braku skupienia, a potem całą masę maksymalnego wsłuchania. Podwójnie, bo na koniec podrzucę jakieś przyjemne tła mistrzów tworzenia tego typu doznań (jednocześnie przepraszam, za monotematyczność i dobijającą melancholię).
Melancholia, której udało mi się doświadczyć, słuchając tego utworu nie potrafi być opisana w żaden sposób. Lekkie i cięższe dźwięki, beztroska w rytmicznym gwizdaniu, w uroku pianina. Jakoś lubię delikatne duety instrumentów i głosów. Nawet jeśli przywodzi to na myśl solowe popisy Disnejowskich księżniczek. Czy ktokolwiek zastanawia się, jak to wygląda z zewnątrz, bez całej orkiestry i ludzi, którzy wiedzą, o co chodzi? Mniej więcej tak, jak ja, w swojej głowie, w samotności. Żałośnie.
Dlaczego akurat ten spokojny, hipnotyzujący utwór utkwił mi w głowie? Chciałbym wiedzieć. Pewnie chodziło o to, że sunące w zawrotnym tempie krajobrazy za oknem nie wydawały się wystarczająco ciekawe. Nic dziwnego.
Była noc. Drogi nie doświetlono na większości odcinków, więc tak naprawdę, wpatrywałem się we własne znienawidzone oblicze. W każdą rysę, której mogłem się wstydzić, brzydzić i opluć, gdyby to tylko było możliwe. Może nie powinienem być dla siebie taki surowy. Ludzie twierdzą, że powinno się siebie kochać. Ja jakoś tego nie widzę. Pozostaję podzielony między swoje ja i to drugie ja, a to rozdarcie jest najbardziej przykrą rzeczą, z którą muszę sobie radzić.
City of stars
Miasta dają mi odetchnienie od okropnego widoku. Bywają krzykliwe i płynnie wypełnione żółcią. Falują w dziwnym, niezrozumiałym tańcu świateł, w zupełnej pustce. Lubię je bardziej niż małe wsie. Nocą, nawet największy potwór potrafi pokazać swój niekłamany urok. Ciemne uliczki, złowrogie cienie, słabe punkty lamp. Niby byłem już w każdym tym zakamarku. Niby do niego pasuję. Do nocy, miasta, ciemności.
Autobusem trzęsie, gdy mija mocno zabudowany obszar z progami spowalniającymi. Kilka razy uderzam z tego powodu głową w szybę, w obraz samego siebie. To nie pomaga. Nadal wolę spragnionym wzrokiem badać malejące budynki i budyneczki, smutne pobocza. Mógłbym dostrzec tam kogoś takiego jak ja, kto by rozumiał. Choć chyba ktoś taki nie istnieje.
Mam ochotę gwizdać tak, jak wykonawca tej piosenki. Wyrzucić z siebie wszystkie emocje tylko tym prostym, modulowanym dźwiękiem. Gwizdać na wszystko. Zagwizdać się na śmierć.
Or one more dream that I cannot make true?
Razem z łamiącym się dźwiękiem pianina otwierają się przede mną drzwi. To zabawne, jak zgrabnie zeszło się to z tym nowym początkiem mojego życia.
Teraz idę na gwizdać na to stare. Zagwizdać się na śmierć. Zagwizdać się na życie.
Praca domowa:
Wsłuchać się bardzo uważnie:
(Do tekstu)
(Dodatkowa)
1)
2)
3)
4) i inne (być może nawet w jakimś oddzielnym cyklu)
Pozdrawiam,
n.
Zapamiętaj: pisz mniej. Na litość, nemo, ludzie zwariują od takiej ilości bzdur.