Po długich włoskich wojażach, po nieprawdopodobnie intrygującej knajpce u podnóża Alp, po czułych dotknięciach pradawnej kultury starożytnej do Polski wraca znany dziennikarz i reporter – Wacław Kisieliński, wraz ze swoim szoferem Konstantym. Gdzieś „za Będzinem” wjeżdżają w całkowitą głuszę i już po zmroku docierają do zagubionego w tej głuszy dworku, gdzie mieszkają: młodziutki właściciel – Janek, jego seksowna gosposia Faustynka oraz jej gruby a sprośny i wiecznie pijany mąż Stanisław. Tak zaczyna się to niezwykłe opowiadanie Iwaszkiewicza. Niezwykłe, bo jakby urobione na modłę tragedii klasycystycznej. Widać tu wyraźny podział na pięć aktów, jedność miejsca, czasu i akcji, a nawet została zachowana zasada maksimum trzech postaci występujących na scenie! A wszystko to, by opowiedzieć historię Janka, który samotnie zamknięty w swoim dworze z książkami do fizyki, wiecznie pijanym Stanisławem i piękną Faustynką, marzy o tym, żeby ją uwieść. Noc, gdy przyjeżdża Kisieliński, miała być właśnie tą nocą, niestety, przyjazd gości wszystko zniweczył, ale i odmienił, gdyż na koniec okazuje się, że... Jak to u Iwaszkiewicza – namacalna, żywa przyroda przeplata się tu z światem ludzkich namiętności. Czytając to czułem podskórne napięcie, skrzenie pomiędzy bohaterami. Sylwetki są wyraziście zarysowane, sytuacje żywe i prawdziwe, nie wzięte z sufitu, a namiętności są namiętnościami, a nie ich papierowymi ekwiwalentami. Trudno zatem się dziwić, że utwór znalazł sobie miejsce wiele lat temu w teatrze telewizji. A na koniec jeszcze jedno skojarzenie – Faustyna mało co mówi, a jak mówi, to mamy wrażenie, że lepiej by było, gdyby wcale się nie odzywała. Obserwując jej urodę w półświetle lampy zapalonej nad stołem, przypomina Iwonę, księżniczkę Burgunda, wcielenie nagiego i nieokiełznanego gombrowiczowskiego seksu.