Czy książka może się podobać mimo, że bohaterowie są irytujący? Ano może. Bo to znak, że coś w nich jest, budzą jakieś odczucia, emocje, nie są wyprani jak stara koszula. I tak właśnie jest w przypadku "Listów (nie)miłosnych" Natalii Sońskiej. Początkowo główna bohaterka, Zosia, nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Wydała mi się egoistyczna, naiwna i zapatrzona w siebie. Dopiero z biegiem wydarzeń zmieniłam o niej zdanie. Po części również dlatego, że w niej samej zaszły pewne zmiany. Z kolei jej chłopak, Stanisław, od pierwszych stron zaskarbił sobie moją sympatię. Zapatrzony w dziewczynę jak w obrazek, nieba by jej przychylił. A do tego cierpliwy, nienarzucający się, ale zawsze blisko. Ideał. To czemu trochę irytujący? Bo ideały nie istnieją. Tylko w tym przypadku to była pozytywna irytacja. I może trochę zazdrość, że ja, będąc w wieku Zosi, nie trafiłam na tak fajnego faceta. 😉
Powieść jest bardzo ciepła, przyjemna i mimo banalności tematu, jakim jest porzucenie przez chłopaka, intrygująca. Strony przewracają się same, opowieść wciąga, pochłania i nie pozwala się odłożyć na półkę. Do tego zakończenie napisane tak, że aż się ciśnie pytanie"no co było dalej?!".
Jedyna rzecz, jaka mi trochę przeszkadzała, to treści listów pisanych przez główną bohaterkę. Czytałam drugi raz to samo, bo Zosia opisywała wydarzenia z minionego dnia. Dopiero ostatnich kilka listów było bardziej wzbogaconych. Mimo to, drugą część, czyli "Piosenki (nie)miłosne" przeczytam z o...