Bywa czasem tak, że książka urzeka. Urzeka i oczarowuje. Choć toczy się w ciemnych, niebezpiecznych zaułkach Lublina, gdzie łatwo można zarobić kosą. Pan Marcin Wroński jest dla mnie, po lekturze pierwszej jego książki, kandydatem na PISARZA przez duże P.
Oznacza to dla mnie tyle, że:
- książkę czyta się lekko, choć temat do łatwych nie należy
- pan Wroński pisze językiem ówczesnym, co biorąc pod uwagę, iż akcja dzieje się w latach 30-tych, z pewnością wymagało od niego ogromnych poszukiwań w źródłach kryminalnych i społecznych.
Co więcej - czasem nie rozumiem języka polskiego używanego w książce. czemu? Bo jest to gryps, albo gwara lokalnych rzezimieszków z 30 lat. Albo język używany przez policjantów wówczas. I takie książki się czyta nie odrywając się od niej. I tacy pisarze zasługują na sięgnięcie po kolejną książkę.
Sama intryga jest poprowadzona tak, że czytelnik chodzi z Maciejewskim po ulicach widzi Lublin i zaułki i co więcej - czuje jego rozterki, zaczyna rozumieć Lublin i układy polityczne tamże i w efekcie, po lekturze kryminału, w którym główną rolę odgrywa jednak trup, odkłada ją bogatszy... A po to przecież czytamy...
Zarówno książka jak i autor zasługują na najwyższą rekomendację.
Daję na razie tylko 8 gwiazdek, bo to pierwsza publikacja pana Wrońskiego (przy okazji - czytana drugi raz - po latach. I to samo idealne wrażenie po niej zostało).
Zabieram się za resztę cyklu i za inne książki pana Wrońskiego - ...