Trochę mnie pan Wroński wyprzedził, bo na "Haiti" czaiłem się od dłuższego czasu, a tu jeszcze "Kwestia Krwi" została do upolowania. Niemniej, gdy zupełnym przypadkiem trafiła mi się okazja do zapoznania z szóstym tomem, rzuciłem się na nią jak szczerbaty na suchary.
Tym razem zagadka kryminalna zaczyna się od konia, a szkapy to, muszę przyznać, zupełnie nie mój... konik. Nie przepadam za nimi, zresztą z wzajemnością. Właściwie to mamy dwie zagadki, co nie jest niczym nowym w serii i, po raz kolejny, świetnie autorowi wyszło konstruowanie fabuły i przeplatanie się tych dwóch wątków.
Do głównej osi czasowej (rok 1938), dolepiono też retrospektywy z czasów potyczek z bolszewikami i, trochę dla kontrastu, autor wybiegł w przyszłość, do roku 1951 - chociaż przykro było czytać o tym, co się z Zygą porobiło. Nie tylko komisarz jest tu jednak bohaterem, bo równie ważną dla mnie kwestią było to, że Wroński przybliża nam chociaż trochę osobę Fałniewicza, który, jak na postać drugoplanową, odgrywa tu bardzo dużą rolę.
W poprzednich odsłonach mieliśmy do czynienia ze zbiegami okoliczności, które były okrutnie wręcz fartowne, ale tu się chyba autor zagalopował - kapkę ich za dużo, a niektóre wyjaśnienia, choć brak mi wiedzy specjalistycznej, są na mój gust trochę naciągane.
Nie są to jakieś gigantyczne wady, bo i tak od tej książki wręcz nie mogłem się oderwać i po jej skończeniu chciałoby się jeszcze - a tu jak na złość raptem trzysta stron z górką i spora czcionka....