To był mój siódmy kryminał Wrońskiego w ciągu dwóch tygodni, więc może i byłam po prostu zmęczona, ale książkę przeczytałam z wielką biedą i oceniam ją gorzej niż te pozostałe.
Jakoś nie kleiła się w niej intryga. Sami policjanci też nie mieli ochoty tego rozwikływać. Natomiast językowo oraz fabularnie autor pokazał klasę, bo pod względem klimatu retro książka jest świetna. Ukazany został Chełm z roku 1938, pełen uprzedzeń rasowych. Całe to dziwne śledztwo, na którym nikomu nie zależy, jest pretekstem do ukazania jak bardzo Polka międzywojenna była pełna uprzedzeń i ksenofobii. Więc rosnące takież nastroje obecne nie są nowe, są tylko ujawnianiem się tego co już było, niestety. Mamy więc w powieści chełmskie wyszynki, w których mieszkańcy wiedzą czy mogą chodzić, czy nie. Są też podejrzani oraz posterunkowi. Obowiązują też ścisłe reguły narodowościowe, którym wszyscy się podporządkowali, bo nie można inaczej. Panuje zmowa milczenia i - jak by to nazwać - niepisana umowa społeczna? W tym świecie władzy i podporządkowania się są też ludzie: chrześcijanie, prawosławni, żydzi (bo chyba kryterium chodzenia do świątyni definiuje ten świat z 1938 w książce), których motywy zachowań są prostsze i stare jak świat: rządzi nim władza, pieniądze i 'chuć', jak by powiedział Stanisław Przybyszewski. To dosyć pesymistyczne zakończenie tej serii.