Kolejna powieść Anny Kańtoch już za mną. Chociaż liczy sobie 400 stron, nie zdążyłam się zmęczyć lekturą. Nie było na to czasu, ponieważ fabuła wciąż motywuje do czytania, aby jak najszybciej dowiedzieć się, co i dlaczego wydarzyło się w niewielkiej Rokitnicy.
Akcja powieści rozgrywa się w 1986 roku. Mieszkańcy Rokitnicy żyją budową elektrowni, trwającą tuż obok ich domów. Wkrótce jednak temat ten nie będzie jedynym sensacyjnym wątkiem roztrząsanym przez ludzi. Pewnego dnia proboszcz parafii natrafia na zwłoki młodej kobiety pozostawione na torach kolejowych. Nikt nie wie kim była dziewczyna, ani skąd przyjechała. Rozpoczęte śledztwo idzie opornie, bo ludzie nabrali wody w usta, jakby się zmówili. Proboszcz objął parafię niedawno, ale słyszał tu i ówdzie plotki o „przeklętej parafii”. Problem w tym, że mieszkańcy nie ufają mu i nie chcą z nim rozmawiać, kiedy próbuje dowiedzieć się czegoś o swoich poprzednikach. Kapitan Witczak, przysłany do Rokitnicy z Bielska, prowadzi śledztwo najlepiej, jak potrafi. Jemu również wszyscy wokół rzucają kłody pod nogi. Sprawa komplikuje się, kiedy zostają znalezione drugie zwłoki…
Nie jest to typowy kryminał, w którym idziemy po nitce do kłębka. Nie sposób tu przewidzieć rozwoju wypadków, ponieważ autorka postarała się nie tylko o mroczny i przytłaczający klimat, ale także o całkowite zmylenie wszelkich tropów. Na pocieszenie mogę Wam jednak zdradzić, że nie tylko czytelnik jest bezra...