Lubię historyjki z Perry Masonem, wiecznie uśmiechającą się i wyraźnie w nim zakochaną Dellą Street, przemęczonym i niewyspanym agentem Drake’m, ale ta akurat pozycja była jedną z gorszych. W sumie trudno się dziwić – to sześćdziesiąty szósty tom cyklu z adwokatem Masonem.
Początek jest mętny i pozostawia niesmak. Jeden handlarz obrazów zarzuca drugiemu nieuczciwość, ale nie wprost, ale przez podstawioną osobę, która zresztą dostaje polecenie, by wiadomość w określony sposób przekazać dalej. Marszand zjawia się u adwokata wściekły, bo takie pomówienie godzi w jego pozycję zawodową. W tym momencie Mason udziela mu dziwnej rady – sugeruje mianowicie wmanipulowanie w cała aferę nabywcę obrazu. To on, a nie sprzedawca, ma grać rolę pokrzywdzonego. Takie to trochę… hm… nieetyczne.
Adwokat Perry Mason angażuje się w tę dziwaczną historię wyjątkowo – może ze względu na urok dawnej modelki, Maxine. Broni jej też z determinacją, ryzykując własną reputację i pieniądze, gdy Maxine zostaje oskarżona o zabójstwo Collina Duranta, też marszanda, którego zwłoki znaleziono w jej mieszkaniu.
Dobry fragment książki to ten, w którym Mason rozgramia świadków oskarżenia podczas przesłuchania wstępnego. Oczywiście te fajerwerki intelektu, złośliwości i ośmieszania ludzi nie mają nic wspólnego z polskim systemem prawnym (czy z obecnym amerykańskim – też nie jestem pewien), ale czytało się nieźle.
Zakończenie, czyli wyjaśnienie całej tej zagadki kryminalnej jest po...