Romans może i klasyczny, ale ten napuszony styl – na to trzeba mieć silne nerwy*!
Młodziutka panna z dobrego domu, Stefania Rudecka, splotem życiowych okoliczności, zostaje zmuszona do podjęcia pracy jako nauczycielka. Trafia do bogatego domu baronowej Elzonowskiej, gdzie ma zająć się edukacją jedynej córki baronowej, Luci. W spokojnym, cichym otoczeniu, Stefania miała dochodzić do siebie po zerwanych zaręczynach, jednak nie wszystko układało się po jej myśli. Spokój dziewczyny zakłócał bratanek baronowej, młody ordynat Waldemar Michorowski, który nie stracił żadnej okazji, by poróżnić się z nauczycielką.
Jak miałam lat piętnaście, to ta książka nie wydawała mi się aż tak pretensjonalna. Czytając ją teraz, momentami miałam wrażenie, że nie wytrzymam ani minuty dłużej tego kwiecistego stylu :) Historia Stefci i Waldemara podobna jest do setek innych, ale po romansach nie spodziewam się raczej niczego wyjątkowego. Plus za zakończenie, które mogło być kilogramem lukru, a nie było.
* Oto próbka:
„I dreszcz szedł po wielkich konarach drzew w obawie nadchodzącej zimy. Liście, kwiaty, i zioła przeróżne czuły, że kres idzie, żółkły im lica i więdły ciała. Uśmiechały się jeszcze do słońca, ale już przedśmiertnie, boleśnie, wspominając z żałosnym poszumem miniony, złoty maj. Tylko grzyby panoszyły się butnie, słyszeć nie chcąc o jakiejś tam zimie; zaledwo wyjrzały na świat Boży i były pełne pretensji...