Ameryka 150 lat temu, trwa wojna secesyjna, na tę wojnę na rok wyrusza tatuś. W domu zostaje mamisia i 4 słodkie córeczki, tytułowe Młode Kobietki. Są biedne, ale dają sobie radę, jak umieją. Mamisia pracuje, opiekuje się córkami, wychowuje, umoralnia, jest dla dziewcząt powiernicą, wzorem do naśladowania, przyjaciółką. Młode kobietki też pracują, uczą się świata, bawią, wspierają, wypełniają nudne domowe obowiązki, kochają się, dają się wychowywać, biorą sobie do serca umoralnienia mamisi oraz dorastają. Wszystkie czekają na powrót tatusia.
Z mojego punktu widzenia, dorosłej kobiety - to przesłodzona opowieść dla pensjonarek, jak na dzisiejsze czasy naiwna i nieciekawa. Tak bardzo moralizatorska, że mogłaby stanowić podręcznik etyki dla dorastających panien sprzed stu lat. Przykłady? Bardzo proszę.
„…Wyznaczcie sobie stałe godziny na pracę i zabawę, niech każdy dzień będzie jednocześnie pożyteczny i przyjemny. Udowodnijcie, że rozumiecie wartość czasu, dobrze go wykorzystując. Wtedy młodość będzie wspaniała, podeszły wiek nie tak przykry, a życie mimo ubóstwa przyniesie wam sukces…”
„…Praca to zdrowie i starczy jej dla każdego. Broni nas przed nudą i złymi postępkami, jest dobra dla ciała i ducha, daje też większe poczucie siły i niezależności niż pieniądze lub moda…”. Tak do córek przemawiała mamisia. Wzruszające to, ale śmieszne i bardzo niedzisiejsze.
Książka mnie nie porwała, choć jest ciepła, klimatyczna i nie brak jej staroświeckiego...